Friday 21 December 2012

Detale i drobiazgi maltańskie

Dzisiaj mam przyjemność przenieść się dzięki Ajce z szaro-burej Irlandii na słoneczną Maltę. Ajka z bloga Całe życie w podróży to jedna z tych osób, które odbierają świat na podobnych do mnie falach. Mamy podobne spojrzenie na podróże, zwracamy uwagę na te same rzeczy, dzięki niej poznałam kilka fajnych blogów, bo gust mamy tak podobny, że podobają nam się te same rzeczy. Już od dawna chciałam poprosić właśnie Ajkę o napisanie czegoś na mojego bloga i zrobiła mi gwiazdkowy (trochę wcześniejszy) prezent.

Kiedy Agnieszka zaproponowała mi gościnny wpis, pomyślałam o czymś, na co obydwie zwracamy uwagę w czasie wyjazdów. Należymy do grupy osób, na które inni patrzą nieco podejrzliwie. „Na co ona patrzy?”, „Co tam w górze widzi?”, „Co ona właściwie fotografuje?”, „Przecież tam nic nie ma ciekawego!” – wiele razy spotkałam się już z takimi reakcjami wypatrując… detali. Drobiazgów, które tworzą specyficzny klimat danego miejsca. Od kiedy zwracam na nie uwagę, jestem bardziej zadowolona ze swoich wyjazdów. Poszukiwanie wymaga uwagi i świadomego zwiedzania.  Poza tym, jest wielką frajdą.  Południe Europy kocham za to, że tam nawet proste rzeczy potrafią być piękne.


Będąc w tym roku na Malcie, ucieszyłam się bardzo, kiedy już w pierwszej chwili zauważyłam, że jako poszukiwaczka niespodzianek i detali, nie będę się na wyspie nudzić. Malta jest Krainą Detali, co stwierdzam oficjalnie :) Mogłam biegać z aparatem, zaglądać w każdą dziurę i wiedziałam, że nie tracę czasu, bo na każdym kroku coś na mnie czeka. Małego, sympatycznego, wywołującego uśmiech.


Na Malcie mogę wyodrębnić kilka grup detali na które warto zwracać uwagę. Wszystkie z nich możecie zobaczyć na przygotowanych przeze mnie zdjęciach, przy czym specjalnie wymieszałam ze sobą różne tematy, żeby przyjemniej się Wam szukało :) Zawsze jest to okazja na poćwiczenie spostrzegawczości, jakże ważnej przy rozglądaniu się za dekoracjami i ciekawymi elementami. Najbardziej rzucającym się w oczy detalem, są cudownie obudowane balkony. Na Malcie spotkałam się z tym po raz pierwszy. Kolorowe, wypukłe, różnorodnie zdobione. Wyglądają pięknie i cudownie przełamują beżowe odcienie ścian budynków. Wyglądają jak przyklejone przez dziecko do modelu papierowego domu na zajęciach plastycznych. Mimo, że podobne, każdy z balkonów jest trochę inny.



Kolejną grupą są kołatki do drzwi. Robiłam o nich osobny wpis u siebie, ponieważ uważam, że zasługują na uwagę. Ich różnorodność jest zachwycająca. Ile domów, tyle kołatek. Najpopularniejsze są te z delfinami i motywami morskimi, a także z lwami i niezbyt przyjaźnie wyglądającymi stworami, rodem z bajek dla niegrzecznych dzieci. Biorąc pod uwagę mix kolorów drzwi, mix wzorów kołatek i ich odcieni, stopnia zniszczenia itd. powstają nam tysiące kombinacji sprawiających, że poszukiwanie nowych ujęć jest wielkim detektywistycznym wyzwaniem. Łatwo też trafić na lubiane przeze mnie dekoracje, takie jak ozdobne donice z pięknymi kwiatami, miniaturowe ogródki z kolorowymi budami dla psów czy klatkami z kanarkami, poukrywane pod krzakami pluszowe miśki czy rozwieszone w oknach wielobarwne koce. Z przyjemnością zawsze patrzę też na nazwy ulic, tablice z napisami, które wyglądają inaczej niż te ponure, bardzo służbowe, kojarzące mi się z Warszawą i innymi miastami w Polsce. Tak niewiele wysiłku potrzeba, aby wyglądały po prostu ładnie, przyjemnie dla oka. Jest mi od razu milej, kiedy patrzę na te małe dzieła.




Malta jest krajem katolickim z dużą grupą osób praktykujących. Kościołów jest mnóstwo, a tym, na co zwróciłam uwagę, są wyjątkowo tandetne światełka, którymi obłożone są całe ich fasady. Ma to jednak w sobie coś intrygującego, ładnie musi wyglądać, kiedy się świecą. Wielu mieszkańców decyduje się na ozdobienie ścian domów, tuż przy drzwiach podobiznami Maryi czy Jezusa. Nie fotografowałam wszystkich, ponieważ nie byłam w stanie. W tym przypadku wena Maltańczyków jest chyba nieskończona.



Maltańskie detale dały mi dużo radości z ich odkrywania i chętnie wracam do nich oglądając zdjęcia. Ciekawa jestem jak Wy zwiedzacie miejsca, w których jesteście – czy patrzycie na tzw. „całokształt” czy poświęcacie czas i energie na poszukiwanie i wynajdowanie tych wszystkich szczegółów? Oprócz opisanych, mogą być to także ciekawe rysunki na murach, rzeźby, a nawet ciekawe kolory i faktury ścian. Ja je uwielbiam. Agnieszka też. A Wy?


Jeśli nie znacie jeszcze bloga Ajki, zapraszam na jej stronę Całe życie w podróży oraz do polubienia jej facebooka.

Friday 14 December 2012

Smaczny świat odcinek 1

Dzisiejszy post jest postem gościnnym, napisany przez Marzenę z firmy Smaki Portugalii, która zgodziła się przybliżyć Wam smaki Portugalii właśnie (ja mogłabym być za stronnicza i posądzona, że to Nuno dyktował mi, co mam napisać. Nie mogłam się powstrzymać i dodałam moje 3 grosze).

Kuchnia portugalska jest niezwykle wyjątkowa i bogata, zupełnie innych przysmaków skosztujemy na północy kraju w regionie Trás-os-Montes, co innego zaserwują nam w Algarve na samym południu, a inne dania są w menu na wyspach- Maderze i Azorach. Z jakiegoś powodu kuchnia portugalska  to wciąż mało odkryty ląd.  Próbujemy to zmieniać.

Zacznijmy od produktów, które są charakterystyczne dla tego najbardziej wysuniętego na zachód państwa Europy. W kuchni każdego szanującego się Portugalczyka nie może zabraknąć portugalskiej oliwy, która ze względu na swe walory smakowe i najwyższą jakość, nazywana jest płynnym złotem.Oliwa z oliwek zaliczana jest do skarbów kulinarnych Portugalii. Część z tych, którzy jej spróbowali, uważa, że jest najlepsza na świecie (Nuno jest wręcz o tym przekonany). Inne popularne portugalskie produkty to : oliwki (zawsze z pestką), ryby, chleb (polany oliwą pyszny!) , owoce morza, kawa, dojrzewająca szynka – presunto, kiełbasy – chouriços (byłam od krok od kupienia specjalnego  naczynia assador de chouriço, żeby je serwować znajomym), kiełbasa wytwarzana z krwi (morcela), alheira, sery (szczególnie płynne sery Queijo da Serra, Queijo de Azeitão oraz twardy ser o intensywnym smaku queijo da Ilha z Azorów), owoce: ananasy z Azorów, pomarańcze, figi i migdały z Algarve, śliwki z Alentejo, gruszka pêra-rocha, czereśnie (te z Resende podobno najlepsze, tak twierdzi mój domowy ekspert), truskawki z Ribatejo, melony i wiele, wiele innych (proszę zwrócić uwagę, że Portugalczycy dumni są ze swoich dóbr regionalnych, u nas w Polsce nie zwracamy uwagi na to, skąd dokładnie pochodzą produkty, które kupujemy, nie ma to bowiem zasadniczego wpływu na ich smak czy sposób przygotowania).





Nie możemy nie wspomnieć  o portugalskich winach, docenianych przez znawców na całym świecie. Żeby daleko nie szukać dowodu: w maju tego roku wino Poliphonia Signature 2008 z regionu Alentejo zostało wybrane na konkursie w Brukseli najlepszym winem świata.Oprócz wina czerwonego i białego, w Portugalii możemy napić się również wina zielonego – lekko musującego, delikatanie kwaskowatego,  idealnego na upalne dni (moja mama po wakacjach w Portugalii się właśnie od  vinho verde uzależniła, na szczęście można je już kupić w Polsce). Najlepiej rozpoznawalnym winem, które rozsławiło Portugalię jest Porto. Niewiele jest chyba osób, które nigdy o nim nie słyszało. Ale jeśli należysz do tej grupy to wyjaśniam, że należy ono do win wzmacnianych, w odpowiednim momencie fermentacji dodaje się do niego brandy. Innym wzmacnianym winem jest Madera, do której dodaje się alkoholu destylowanego.



To co wyróżnia portugalską kuchnię, to nie tylko doskonałe produkty, z których przygotowywane są dania, to również celebracja, z jaką są spożywane. Godziny posiłków wyznaczają rytm dnia i są absolutną świętością w Portugalii (coś o tym wiem, musiałam się przestawić na celebrowanie posiłków, a teraz nie wyobrażam sobie innego podejścia do jedzenia).Śniadanie, to szybki posiłek w drodze do pracy: zazwyczaj kawa z mlekiem i coś słodkiego. Obiad spożywany jest najczęściej osobno na mieście, podczas godzinnej przerwy w pracy. Jednak na kolację, cała rodzina zbiera się przy wspólnym stole. To bardzo ważny posiłek dnia. Nie przypomina zupełnie polskiej kolacji. Składa się najczęściej  z 2 dań.Każdy posiłek kończy się najczęściej małą filiżanką kawy (Nuno po wszystkich naszych podróżach twierdzi, że jedynie we Włoszech i Portugalii wiedzą, jak przygotować dobrą kawę. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, kawy nie pijam) .

O daniach portugalskich można by napisać książkę (niejedną i zapewne wiele już powstało), trudno wybrać kilka najbardziej charakterystycznych, bo jak wspominałam, wszystko zależy od regionu. Im bardziej na północ i wgłąb kraju, tym więcej spożywa się mięsa. Od dań mięsnych też zacznijmy: leitão da Bairrada (pieczone prosię), bitoque (stek serwowany z jajkiem sadzonym oraz frytkami i ryżem), bifana – niezwykle prosta i bardzo popularna bułka z kawałkiem mięsa i musztardą (podobno posiłek obowiązkowy, jak się umawiasz z kumplami w barze na oglądanie meczu), tripas à moda do Porto (flaki z Porto), Francesinha (rodzaj kanapki z wielu warstw z mięsem, sosem i jajkiem/ ja dodam tylko, że nie do końca rozumiem sławę tego dania, ale Nuno często na emigracji wspomina właśnie smak francesinhi), feijoada à transmontana (fasolada z regionu Trás-os-Montes).




Rybnymi symbolami Portugalii i jednym z najbardziej popularnych dańsą grillowanie sardynki i suszony dorsz. Będąc w Portugalii nie można nie spróbować jednej z tysiąca potraw z bacalhau-dorsza, prawdziwego portugalskiego króla ryb. A do tego warto zamówić ( innego dnia, bo porcje w Portugalii są raczej pokaźnych rozmiarów) sardynki grillowane, ośmiornica pieczona w piekarniku z oliwą i czosnkiem (polvo à lagareiro), arroz de marÍsco (ryż z owocami morza), Amêijoas à Bulhão Pato (rodzaj małży według przepisu poety Bulhão Pato). Wymienić można wiele przepysznych dań, warto więc zaplanować dłuższe wakacje w Portugalii, żeby móc ich wszystkich  spróbować.



Nie mogę też nie wspomnieć o słodyczach (Marzena chyba czyta w moich myślach, bo deserów nie można pominąć!).  W tym przypadku również są one charakterystyczne dla poszczególnych regionów: ovos moles de Aveiro, Dom Rodrigo z Algarve, queijada de Sintra, fofos de Belas, tarte de amêndoa, baba de camelo, lampreia de ovos, pão de ló, filhoses, sonhos, leite creme, arroz doce,  bolo de mel da Madeira.I oczywiście słynne pastel de nata, czyli babeczka z ciasta francuskiego wypełniona śmietankowo-budyniowym nadzieniem.  Pochodzi oryginalnie z cukierni w Belém w Lizbonie (pastel de Belém), a dokładna receptura jej produkcji ukrywana jest z powodzeniem od ponad 150 lat. Podawane są zazwyczaj ciepłe, posypane cukrem pudrem i cynamonem.



Tym słodkim akcentem kończymy relację. Mam nadzieję, że narobiłyśmy Wam smaku. Jeśli macie to szczęście i mieszkacie w Warszawie, możecie wybrać się w każdą sobotę na BioBazar przy ul. Żelaznej 51/53, od godziny 8:00 do 16:00 (stanowisko Smaków Portugalii znajduje się w hali po lewej stronie od bramy wjazdowej) i zrobić zapas portugalskiej oliwy, oliwek,  konserw rybnych oraz wielu innych produktów (pełną listę znajdziecie tutaj). A całą resztę odsyłam do sklepu internetowego, gdzie można kupić przepyszne portugalskie produkty. Polub stronę Smaków Portugalii na facebooku , dzięki temu będziesz na bieżąco!

W poprzednim poście wyjaśniłam, że to jest pierwszy post z cyklu postów gościnnych "Smaczny świat". Jeśli chciałbyś też napisać smacznego posta, proszę o kontakt.

Wednesday 12 December 2012

Smaczny świat/ Tasty world


Uwielbiam odkrywać nowe miejsca. Uwielbiam też odkrywać nowe smaki. Z połączenia tych dwóch składników- podróżowania i jedzenia powstał pomysł serii gościnnych postów „Smaczny świat”. Od jakiegoś już czasu chciałam stworzyć cykl postów zadedykowanych kuchniom czy potrawom różnych zakątków świata. W wielu krajach kuchnia i jedzenie to ważny element kultury i osobiście uwielbiam czytać blogi, które między posty podróżnicze wplatają wątki kulinarne. A jeśli do tego jeszcze SA one zobrazowane apetycznymi zdjęciami, to już przepadłam. 

Moja siostra przeglądając nasze zdjęcia z Brazylii, skomentowała, że połowa zdjęć przedstawia nas jedzących lub pijących, albo co gorsza, na zdjęciu jest wyłącznie jedzenie. Pewnie trochę przesadziła, ale faktem jest, że czasem potrafimy sobie odmówić  zwiedzenia  kolejnego zabytku, ale nigdy nie przepuścimy okazji, by posmakować jakiegoś lokalnego przysmaku. Nie wiem czy się ze mną zgodzicie, ale uważam, że niepełne jest poznanie miasta, regionu, czy kraju który odwiedzamy, jeśli nie zjemy w nim kilku posiłków (oczywiście w barach i restauracjach, gdzie stołują się lokalni mieszkańcy).

Zaprosiłam do współpracy kilku bloggerów, dla których jedzenie jest ważnym dodatkiem do zaliczania zabytków podczas podróży. Będziecie mogli poczytać ich gościnne posty od stycznia 2013, jeśli też jesteście smakoszami, którzy podróżują albo turystami, którzy lubią jeść i chcielibyście włączyć się do mojego projektu „Smaczny świat”, proszę o kontakt na maila lub kontakt przez facebooka.

A żeby narobić Wam smaku, już jutro będzie można przeczytać o kuchni, która najbliższa jest mojemu sercu. Zgadniecie o jaką chodzi?


I love to discover new places. But I also love to discover new flavors. I always say that I am a foodie who travels or someone who can’t travel without tasting new local dishes. Travel and eating are kind of inseparable for me, so I’ve came up with an idea of starting a series of guest posts called “Tasty world”. I’ve wanted to start this project for some time now as I believe that in many countries, food is an important part of culture, and personally I love to read blogs where you can find not only posts about travel  but also tasty culinary entries. And if they happen to include some appetizing photos, then I’m lost!

When my sister was looking at our pictures from Brazil, she commented ironically that half of them showed us eating or drinking, or worse, there was only food captured.  She may have exaggerated, but it’s true that sometimes we skip a visit to yet another famous monument, but we never miss  the opportunity to taste a local dish. Do you agree that you can’t say that you know a place (be it city, region or country) without having at least few meals there (I don’t need to add that they should be ordered in bars and restaurants where locals eat).

I invited a few bloggers to take part in my project, for all of them food is an important part of every trip. Just be patient, as it is only in January that you will read their delicious entries. If you are a foodie yourself and want to write a guest post, please contact me via email or facebook and I’ll get back to you with more details.

Tuesday 4 December 2012

Kolorowa feeria smaków na Boqueria/ Colorful taste of Boqueria


Po wizycie na targowisku w Porto, dziś zapraszam was na najbarwniejszy mercado, jaki do tej pory widziałam. Pamiętam mój zachwyt, gdy po raz pierwszy weszłam na najstarszy barceloński targ mieszczący się przy najbardziej turystycznej ulicy miasta, Ramblas. To najbardziej kolorowe miejsce Barcelony,  nie licząc może Parku Guell ze słynną kolorową ławką z mozaiki Mam nadzieję, że dzięki kolorowym zdjęciom uda mi się przekonać Was, że zaglądanie na takie „codzienne” miejscówki jest tak samo emocjonujące, jak zwiedzanie znanych zabytków. Na pewno jest smaczniejsze!


Targ Boqueria jest niezwykle fotogenicznym miejscem, a to dzięki sprzedawcom, którzy dbają o prezentację swoich produktów. Nikt tam po prostu nie wrzuci pomidorów do skrzynki czy niezdarnie rozłoży bananów na blacie. Sprzedawcy do perfekcji opanowali misterne układanie piramidek z owoców czy warzyw i sprytnie zza lady wyjmują sztuki, które potem sprzedają (w ten sposób nie niszczą dekoracji). Stragany podzielone są na sektory, każdy specjalizuje się w innym asortymencie, mamy zatem dział rybny, gdzie wprawdzie wielkimi nożami patroszy się ryby. Jest dział mięsny, gdzie od chorizo i innych suszących się szynek, można kupić wszystkie partie świniaka. Są stoiska z jajkami, z przyprawami, z bakaliami…


Nie wiem przy których spędzam najwięcej czasu, czy są to owoce i warzywa, niektóre z nich kompletnie mi nieznane, czy przy owocach morza (i tutaj by się znalazły jakieś, których nie umiałabym pewnie nazwać). By nie poddać się czekoladowej pokusie, szybko przemykam obok stoisk ze słodyczami. Wolę słodycz świeżych owoców, zawsze kupuję jakiś pyszny sok (im dalej od wejścia tym są tańsze i często w promocji typu 3 za 2), czasami sałatkę owocową (ach, co za przedsiębiorczość sprzedawców, do sałatki dołączony jest nawet plastikowy widelec). 


Gdy zgłodniejemy od patrzenia na te wszystkie pyszności, możemy zamówić jakieś tapas w słynnym Pinotxo albo barze Quima z Boqueria (obydwa mają rekomendację Carmen, mojej koleżanki z byłej pracy, która zdradziła mi najlepsze miejscówki, gdzie stołują się lokalni). 

Drażni mnie jedynie, że Boquera nie jest tajnym i strzeżonym sekretem Barcelony, ale pojawia się w każdym przewodniku, a co za tym idzie korytarzami hali, między straganami, krąży tłum turystów, co czasami irytuje sprzedawców, którzy z pokolenia na pokolenie prowadzą stoiska. Trochę przez tych turystów targ zatraca prawdziwy lokalny koloryt. 


Na razie dam wam odpocząć od targów, ale niedługo znowu zabiorę was w podróż po targowisku, na swoją kolej czeka bowiem  Mercado Municipal de São Paulo. 

Po więcej zdjęć zapraszam tradycyjnie już na facebooku.

Czy dla was wizyta na targu to punkt obowiązkowy zwiedzania nieznanego miasta? 


It’s second post in a row dedicated to local markets, last time I took you to an authentic one, located in Porto, today I’m inviting you to the most colorful one I’ve ever been to. I remember my first reaction when I first entered the oldest market in Barcelona, which is found right on the most touristic streets- las Ramblas. I was intimidated by the noise and the colors and at the same time I suddenly realized that smell can have colors. All I wanted to do was to taste those fresh fruits, eat some chocolates, taste some chorizo and jamón… I believe it’s the most colorful place in Barcelona, well, maybe sharing the podium with the famous Park Guell with its bench made of multicolored bench. I hope that thanks to my photos I can convince you that visiting such an ordinary place as food market is as exciting as going to see some famous monuments. It certainly is more tasty!


Boqueria Market is a very photogenic place, thanks the colors, textures, the way products are displayed. Vendors really care about the presentation of their goods, nobody just throw tomatoes into a box or put bananas on top of the counter. They build perfect pyramids instead, and suddenly something as ordinary as onions or tomatoes look sophisticated. Don’t worry if you want to but something, you won’t destroy the display, as smart as they are, you will be given products from behind the counter. Stalls are divided into sectors, each specializing in different products, so we have fish department, where  you can admire skillful vendors guttering fish with huge knives. In another you can but chorizo or jamón or  basically any part of a pig you could think of (probably before seeing them at Boqueria you would think that those were inedible parts, at least I thought that). Let’s not forget about stands with eggs, nuts and raisins, spices,  candies and sweet… you name it.


I can’t decide which are my favorite sector, I usually spend a lot of time in fruits and veggies section (trying to imagine how some exotic fruits would taste) and in seafood one (there are probably some unknown fish or shells here as well). I try not to get tempted by the smell of chocolate, it’s quote easy as in this fruit paradise I prefer the sweetness of fresh fruits, I always buy some delicious juice (the farther away from the entrance, the cheaper they are, and you can often find some promotions, like buy 3 pay for 2) and sometimes  a fruit salad (oh, vendors are really smart, they even give you a plastic fork). It may seem intended only for tourists but I don’t care, the juices really are delicious!


When you get hungry from looking at all those tasty things (well, at least I always do), you can orders some tapas from the famous Pinotxo or Quim de la Boqueria (both are recommended by Carmen, my former work colleague, who shared with me some places where real  Barcelonians eat).

The only thing that irritates me about this mercado, is that it appears in every guide and the hall is filled with tourists with big cameras in their hands who are not even interested that much in food. I would prefer it to be a well kept secret of Barcelona as I think it loses its real localness and charm

The next few posts won’t be food related, as I believe you need some break from local markets and food in general, but soon I will take you for yet another journey through a market place, this time in Brazil, as Mercado Municipal de São Paulo is worth visiting as well.

You can check more photos on Facebook, don’t forget to like my page and comment on the photos you like. 

Do you agree that when discovering a new city you should visit its local market? 

Sunday 2 December 2012

Gwarne targowisko w Porto/ Bustling market in Porto


Byliśmy z Nuno wczoraj na targu w Galway, kupiliśmy ośmiorniczkę, przegrzebki (pierwszy raz będziemy je przygotowywać sami) oraz małże. Chyba przez mój ostatni post, zakupy spożywcze na targowisku zostały ograniczone do zakupu owoców morza. 

Lubię gwar targowisk. Jeśli tylko mam okazję odwiedzam miejskie targowiska, nawet jeśli miałabym niczego nie kupić. Targowisko jest bowiem dla mnie przewodnikiem po kulinarnych upodobaniach mieszkańców, coraz częściej to właśnie przez kuchnię lubię odkrywać nieznane mi miejsca. 


Dziś pokażę wam główne targowisko Porto, które odkryłam dopiero w te wakacje (nie wiem dlaczego podczas kilku poprzednich wizyt w mieście Nuno, nie zostałam zabrana na Mercado do Bolhão). Mercado do Bolhão jest targowiskiem, na którym większość stanowią sprzedający i kupujący, a nie jak to ma miejsce w przypadku barcelońskiej Boqueria, turyści. Jest to zatem miejsce bardziej autentyczne, pozwalające na chwilę zanurzyć się w codziennym życiu lokalnych mieszkańców, poobserwować stoiska z lokalnymi produktami, które sprzedawane są na tych samych straganach zapewne od pokoleń. Targowisko ma bowiem długą historię, otworzone zostało w 1839, kiedy to rada miasta postanowiła skupić wszystkie targi Porto w jednym miejscu. Budynek stojący do dziś (targi w Portugalii najczęściej odbywają się w budynkach, a nie jak to ma miejsce w Polsce, pod chmurką) otwarto w 1914 i czasy świetności ma już  niestety dawno za sobą. Mam wrażenie, że takie tradycyjne miejskie targowiska są trochę na wymarciu, co zdaje się potwierdzać fakt, że sprzedawcami są ludzie niezbyt młodzi, nie wiadomo, czy jest ktoś, kto przejmie po nich ich stoiska. 

Na targowisku Bolhão można kupić wszystko- od owoców i warzyw, po sery, ryby, mięso… Stoiska z rybami i owocami morza mogłabym obserwować godzinami, wypytując Nuno o nazwy nieznanych mi rodzajów ryb i sposobów ich serwowania. 


W następnym poście przeczytacie o tym, co można zjeść na barwnym targu La Boqueria w Barcelonie. Mam nadzieję, że tak jak ja wolicie kupować ryby od zaprzyjaźnionego sprzedawcy na małym stoisku na lokalnym targu niż od bezosobowego w dziale rybnym hipermarketu. 

Więcej zdjęć z targu Bolhão można znaleźć tutaj, nie zapomnij polubić mojej strony. I odwiedzić tego autentycznego targu przy następnej wizycie w Porto!



I think that because of my last post I couldn’t stop thinking about seafood, so we had no choice but to go to the market in Galway and buy octopus, scallops (the first time we will be preparing ourselves), and mussels. 

I like how noisy markets can be. I always try to visit some local markets, even if I have no intention to buy anything. For me a market place is because is a guide to culinary tastes of the local population, as I find myself enjoying more and more to explore an unknown place through is cuisine and food. 


Today I want to show  you the main market of Porto, which I only discovered this summer (I don’t know why Nuno didn’t take me to Mercado do Bolhão during my previous visits). The majority of the people you meet at Mercado do Bolhão marketplace are buyers and sellers, and not tourists, like it happened at la Boqueria in Barcelona. I find it more authentic, a perfect place that allows you to observe a daily life of local people, watch the colorful stands with a vast variety of regional products, that are probably sold at the same stand from the same family for generations. This market has a long history, as was opened 173 years ago, in 1839, when the city council decided to bring all the smaller food markets into one place. The building that was opened in 1914 and unfortunately has its glory days in the past. It seems that those types of food markets are on the decline, you almost don’t see young people selling there, so one can only wonder who will take over the stands after today’s owner is gone. 


At Mercado Bolhão you can buy everything: fresh fruits and vegetables, local cheese, fish, meat...The stands selling fresh fish and seafood are those that draw my attention the most. Maybe because I’m from a country where seafood is still considered a luxury and where people only know few types of fish. I can ask Nuno for the names of every single fish they sell and how can you prepare it to serve something delicious. 


In the next post, we continue our journey of food markets, as I’m going to take you to see a very colorful market, La Boqueria in Barcelona. I hope that you also prefer to buy your fruits and fish from a friendly local merchant at the local market, rather than from an impersonal staff of the big supermarkets.


You can find more photos from Mercado Bolhão here, don’t forget to like my facebook page. And to visit this great food market when you are in Porto!

Monday 26 November 2012

Uzależnienie od owoców morza/ Seafood addiction


Krewetki, małże, dziwne muszle, ośmiorniczki… lubię je wszystkie, a że coś dawno nie było posta o jedzeniu, trzeba to nadrobić. Nie zapraszam Was jednak w żadne konkretne miejsce, ale będzie o jednym typie jedzenia. 

Uwielbiam owoce morza, mogłabym je jeść przez kilka dni z rzędu i się nie znudzić. Lubię dania, gdzie są one tylko dodatkami  albo gdzie dodatków nie ma żadnych i grają one główną rolę. Irlandia nie kojarzyła mi się jako kraj serwujący pyszne ostrygi, a tu niespodzianka: w Galway organizowany jest nawet co roku festiwal ostryg

Muszę się przyznać, że nie pamiętam, kiedy jadłam owoce morza po raz pierwszy. Czy było to podczas mojej pierwszej wyprawy do Hiszpanii po pierwszym roku studiów? Czy może były to smażone kalmary podczas Erasmusowej przygody?  Nie jestem pewna, ale wiem, że to w Hiszpanii zasmakowałam się w owocach morza. Niemały udział w tym dziale mojej kulinarnej edukacji miał też Nuno, który owoce morza może jeść w takiej ilości, że zaskakuje wszystkich. Jednym z naszych ulubionych miejsc w Barcelonie była Paradeta (tam zabrałam moją mamę na pierwszego w jej życiu kraba i małże), a po niedawnej wizycie w Oscar’s Bistro w Galway (gdzie jedliśmy najlepsze w życiu krewetki), doszłam do wniosku, że jedno z dań tam serwowanych mogłoby być moim ostatnim posiłkiem. Do dziś też pamiętam za to naszą pierwszą randkę, która za spotkania na kawę przedłużyła się w spontaniczną kolację, na którą Nuno zaserwował mi ryż z owocami morza. 


W Polsce owoce morza nie są może tak popularne jak w krajach śródziemnomorskich, cały czas stanowią raczej rarytas. A to z prostej przyczyny, że u nas nie występują, świeże dostać jest niezwykle trudno ( i nigdy nie wiadomo czy na pewno są świeże), a mrożone to jednak nie to samo. 

Dziś podzielę się z Wami listą naszych ulubionych owoców morza (kolejność przypadkowa)

Krewetki jadłam chyba najczęściej. Ale do wprawy Nuno w obieraniu krewetek jest mi jeszcze daleko. Lubię te grillowane, jak i gotowane, tygrysie, ale też te zupełnie małe, skropione jedynie sokiem z cytryny, albo maczane w jakimś sosie.

Obierania kraba jest wyzwaniem! Ale ile przy tym zabawy! I chyba o to bardziej chodzi, bo mięsa (pysznego) jest w krabie niewiele. W Lizbonie zabraliśmy moich rodziców oraz ich znajomych do restauracji serwującej wyłącznie ryby i owoce morza, mój tata jadł kilka potraw po raz pierwszy w życiu, ale to chyba zabawę z młoteczkiem i szczypcami zapamiętał najbardziej.


Hiszpańska Galicja słynie z vieiras, czyli po naszemu przegrzebków (po raz pierwszy nazwę tę w moim ojczystym języku usłyszałam z miesiąc temu). Ten owoc morza jest nawet symbolem pielgrzymki do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Do tej pory jadłam przegrzebka jeden jedyny raz w życiu, zapiekanego, ale 2 tygodnie temu w Galway właśnie miałam okazję spróbować grillowane i według mnie są to jedne z najsmaczniejszych owoców morza. 

Ostrygi to chyba owoc morza, który najmniej mi smakuje. Może nie umiem w pełni docenić tego morskiego smaku? Może powinnam sprostować, że nie przepadam za ostrygami na surowo, ale takie zapiekane i przyprawione to zupełnie inna bajka? W Irlandii dodatkowo odkryłam, że świetnie się komponują z Guinnessem. 

W Hiszpanii często jedliśmy małże, bo są one niezwykle proste w przygotowaniu, wystarczy je trochę oczyścić i wrzucić do wrzątku, a potem zaserwować polane sokiem z cytryny. Należy tylko pamiętać, by nie zjeść małż, które podczas gotowania się nie otworzyły. 
Grillowane ośmiorniczki (najlepsze pulpo jest też z Galicji), kalmary, mątwy… czasami żałuję, że je zamawiam, bo niestety od czasu do czasu trafiają się gumowate, twarde kawałki, które żuje się bez żadnej przyjemności. 


To oczywiście zaledwie jedynie kilka przykładów owoców morza, zostało mi jeszcze sporo do spróbowania (homara nigdy nie jadłam, za ślimakami nie przepadam), ale już czekam na jakąś specjalną okazję, by wybrać się do Oscar’s Bistro w Galway na kolejną porcję przysmaków z morza. 

Mieliście okazję spróbować owoców morza? Smakowały Wam? Zapraszam do galerii na facebooku po większą porcję zdjęć


Shrimps, clams, mussels, octopus ... I like them all and since I haven’t written about food for quite some time, I decided to dedicated this post to a type of food I discovered few years ago and can’t leave without. 

I love seafood and my diet could be based on it and I wouldn’t get bored for quite a long time. Before coming to Ireland, I didn’t picture this country as a place where they serve it often, so imagine my surprise when I discovered that they even had famous oyster festival in Galway.  

I have to tell you a secret. I don’t remember at all when and where I tried seafood for the first time. Was it during my first trip to Spain after finishing my first year at the University (is it a shame to eat it for the 1st time being 20 something)? Or my first seafood meal were fried calamari during my Erasmus exchange? I'm not sure, but  it was in Spain that I learnt to appreciate its taste. Well, Nuno has played a big part in my culinary education, coming from a country that is also famous for fish and different ways of serving seafood. I still remember our first real date, we meet for a coffee but then couldn’t stop talking, so he spontaneously invited me for dinner and cooked rice with seafood. 


One of our favorite places in Barcelona was Paradeta (it is where I took my mum when she visited and where she had crab and clams for the first time in her life), and you would be surprise how much seafood my boyfriend can eat (you can judge by the empty plates). Recently we went to Oscar's Bistro in Galway, the place that even surprised Nuno, who isn’t impressed so easily by food outside from Portugal, and he claims they served the best shrimps he had eaten so far. I think I would order seafood as my last meal, if I was given that choice. 

In Poland, seafood isn’t as popular as it is in the Mediterranean, for a simple reason: we do have fish from Baltic sea, but no seafood. It is quite expensive to buy seafood in Poland, and you never know how fresh it is, and frozen isn’t the same. Is seafood popular in your country?

I still haven’t decided which is my favorite sea food dish, so I’ve randomly chosen some that I like.  
Probably I’ve eaten shrimps more frequently than any other seafood but I’m still far from mastering Nuno’s technique to peel a shrimp. I like them grilled or cooked, both big ones and tiny ones, with sauce or served only with lemon. 


Do you know how challenging it is to peel a crab? But it is so much fun! Its meat is delicious, but you don’t get rewarded for your effort, as there isn’t much meat inside a big shell. In Lisbon, we took my parents and their friends to a restaurant that only served fish and seafood, my dad tasted few things for the first time in his life (he is rather a meat person, but enjoyed it), but I think it was playing with crab cracker and little hammer that he remembers from this dinner. 

Spanish Galicia is famous for vieiras (scallops). Its shell is even a symbol of the pilgrimage to the tomb of St. James in Santiago de Compostela. Before trying grilled scallops in a great restaurant in Galway, I only ate them once, roasted, 4 years ago in Santiago. I will hopefully eat them again in the near future, as they are so delicious!

If I were to choose seafood that I don’t like that much, it would be oysters. Maybe I just can’t fully appreciate the flavor of the sea? I don’t like raw oysters, served only with lime, but baked ones are really nice. And in Ireland I discovered they go well with a pint of Guinness.

In Spain, we often had mussels for lunch when we felt lazy to cook, as they are so simple and fast to prepare. You just clean them up a bit, toss into boiling water and after 10-15 minutes serve with lemon juice. Just remember not to eat mussels that haven’t opened during the cooking. 


Grilled octopus (Galician pulpo is believed to be the best), squid, cuttlefish ... they can be so tender and tasty, but unfortunately I’ve eaten few time some hard, rubbery pieces that you chew without any pleasure. 

I could go like that for few paragraphs more but I suddenly got hungry and feel like going to Oscar's Bistro in Galway to taste other delicious plates(I just need to find some special occasion to celebrate as it’s quite an expensive place).

Have you ever tried seafood? Do you like it? Check my facebook for more photos.  

Czemu wyjechałam z Polski/ Why I left my country


Niedawno zaczęłam nową pracę, niedawno się przeprowadziłam do nowego miasta, do nowego kraju, a wydaje się także, że tak niedawno wyjechałam z Polski. Te 3 lata minęły tak szybko; zanim się obejrzałam wyjechałam z Bukaresztu, pierwszego przystanku na mojej prywatnej mapie emigracyjnej. Potem przyszła pora na Barcelonę, ale i ta przygoda skończyła się szybciej, niż myślałam. 26 września wylądowałam na lotnisku w Dublinie, wsiadłam w autobus do Galway i zaczęłam moje życie na Zielonej Wyspie, miejsca popularnego wśród polskiej emigracji, ale którego wcześniej nie brałam nigdy pod uwagę. Życie jednak jest tak nieprzewidywalne, że nawet nie chcę zgadywać, co nas czeka w niedalekiej przyszłości. 

Nowa praca to nowe znajomości i small talk, czyli rozmowy o niczym, albo standardowe pytania : kiedy i dlaczego przyjechałam do Irlandii. Nie wiem, ile razy opowiadałam naszą historię. Zawsze starałam się, jak najmniej poruszać na blogu sprawy prywatne, pisząc ogólnie o podróżach czy różnych aspektach mieszkania w Barcelonie. Znajomi wiedzą, kiedy i gdzie się z Nuno poznaliśmy i dlaczego wyjechałam z Polski, nie czułam zatem większej potrzeby, żeby tę historię opowiedzieć albo żeby wyjaśnić powody mojej emigracji. Ostatnio jednak dostałam od czytelniczki pytanie właśnie o te powody, niejednokrotnie też pojawiły się komentarze, że miałam ogromne szczęście mieszkać w Barcelonie i czy mogłabym poradzić, jak tam znaleźć pracę. Dzisiejszy post będzie więc pośrednio odpowiedzią na te właśnie pytania.

Będąc na studiach marzyła mi się emigracja w jakimś fajnym kraju. Nie umiałam jednak określić, jaki kraj byłby tym fajnym ani czy wyjazd za graniczę trwałby kilka lat czy był  na całe życie. Na ostatnim roku studiów poznałam Nuno, ale przez głowę mi nie przeszło, że coś, co zapowiadało się na związek trwający, tyle, co jego Erasmus w Warszawie, przetrwa przeprowadzki do 3 krajów. Moje emigracje nie były nigdy spowodowane poszukiwaniem lepszej pracy, atrakcyjnych zarobków, czy po prostu lepszego życia. Ja walizki spakowałam, by sprawdzić, czy spotkany w Polsce Portugalczyk jest tym, z którym chcę być.


Z każdego kraju wyjeżdżałam bez pracy, nie zawsze z optymistycznym nastawieniem, raczej z lękami, czy moja decyzja była słuszna. Pierwszy wyjazd był najtrudniejszy, postawiłam bowiem wszystko na jedną kartę, jaką był nasz związek. Tylko z perspektywy czasu będziemy wiedzieć , czy nasz wybór był słuszny. Ja nie żałuję, ale rozumiem też tych, którzy na takie ryzyko nie są gotowi. 

Życie emigrantów nie zawsze jest łatwe. Ja przyznaję, że miałam szczęście i moje poszukiwania pracy nie trwały dłużej niż 3 tygodnie. Ale nie tylko bezrobocie jest problemem, z którym trzeba się zmierzyć poza granicami kraju. Dochodzi czasami brak znajomości języka, co utrudnia codzienne życie. Najgorsze jest jednak rozstanie z rodziną i przyjaciółmi, którzy zostali w kraju. 

Życie na emigracji to nie jest jedna niekończąca się przygoda. Spędzenie w jakimś kraju wakacji, a przeprowadzka na stałe, to coś zupełnie innego. Dlatego warto się zastanowić, czy nie jest to chwilowy kaprys. Uważam jednak, że w przyszłości żałujemy tego, czego nie zrobiliśmy i jeśli komuś marzy się mieszkanie w Barcelonie, Irlandii, czy jakimkolwiek innym miejscu na świecie, to powinien podążyć za tym marzeniem. Jeśli zderzenie z rzeczywistością okaże się zbyt brutalne, zawsze można wrócić. I nie musi to oznaczać porażki. Przed wyjazdem do jakiegokolwiek kraju warto się przygotować: poszukać stron z ogłoszeniami o pracę i zobaczyć, czy ofert tych jest sporo (z mojego doświadczenia wynika, że wysyłając CV będąc jeszcze nie w kraju, do którego się chcemy przeprowadzić, odzew jest raczej nijaki, ale Nuno miał to szczęście, że dwukrotnie zatrudnili go tylko na podstawie rozmów telefonicznych, więc nie ma reguł), zobaczyć, jakich formalności trzeba dopełnić przed i po przeprowadzce, poczytać fora czy blogi innych emigrantów. Nie ma jednak złotej reguły, która sprawdzi się we wszystkich przypadkach, dużo zależy od szczęścia. 


Jeśli macie jakieś konkretne pytania dotyczące życia w Bukareszcie, Barcelonie czy Irlandii, zostawcie komentarz, wiadomość na facebooku lub napiszcie maila na visenna7@gmail.com, a obiecuję, że na wszystko odpiszę.  Aha, możecie też poczytać trochę o mnie tu i tutaj.


I recently started a new job , I recently moved to a new city, a new country, but somehow I still have an impression that I left Poland not a long time ago. Three years have passed so quickly, it feels like I left Bucharest last week. A first stop on my personal immigration map was bit unexpected, as never before had I traveled east to Poland. Then we moved to Barcelona, but our Catalan adventure was over faster than we expected it would last. On 26th of September I landed at the airport in Dublin, hopped on a bus to Galway and started my life on the Green Island, a place destination among Polish immigrants, but  where I hadn’t had intentions to live. But as you can see, life is full of surprises and here I am and don’t even ask me what my plans are, as I’d rather not plan anything. 

The  first few weeks at new work means meaning new people and having a lot of small talks. You can bet that almost every day you would be asked the same questions: how long have you been in Ireland? And why have you chosen this country? I lost count how many times I’ve had to tell the same story to different people, first in Romania, then in Spain and now in Ireland. I’ve tried to keep my blog as impersonal as I could, writing about our trips, general impressions on things and various aspects of living in Barcelona. My friends and family know why and when I decided to leave my job in Poland and follow Nuno to Bucharest. On the other hand, I find it interesting to read on other expats’ blogs what reasons they had to move abroad and I also got some questions from my readers about my motives. Today I will try to shed some light on that issue. 


When I was at the university, I secretly dreamt about moving abroad to a nice country. I just didn’t know what country would be nice, so I didn’t really plan anything seriously. I wasn’t even sure for how long I would like to live abroad. Then during my last year at the Uni, I met Nuno. And something I believed would last as long as his Erasmus exchange, survived changing countries 4 times! So now, you probably have guessed what (or better said:: who) was my motive to leave my job, friends and family behind. I’ve never emigrated to get a better job, earn more money, to look for a better life. I’ve packed all my belongings into 2 suitcases for 4 times so far just to be with this Portuguese guy I met in Warsaw. And I’ve never regretted this decision.  

I moved to 3 different countries in the last 3 years and I always left job-less. It’s never an easy decision, especially if you don’t have savings. I was afraid that I wouldn’t find a job, wouldn’t make any friends… The first relocation was the hardest one, as I bet everything on one card, that is, our relationship. Now I know that I made a right choice, but I understand that not everybody is ready to take such risk.

The life of immigrants is far from being easy, at least at the beginning. You leave with no work, no friends, and all you can know about your future is a big question mark. I was lucky to find a job within the first 3-4 weeks and always found people that I liked. But still, living in a country that nobody speaks your language, with your family hundreds or thousands kilometers away, is a challenge. 


Life of an expat is not one  endless adventure as it may seem. Well, it is an adventure as well, but  it isn’t like going on holidays to one country, moving there permanently is a different story. But I still believe that it is worth to leave your comfort zone (read: your country) and try leaving abroad for some time. You only regret thinks that you haven’t tried, and you can always go back home if something doesn’t go quite the way you wanted. Still, remember to check few things before packing your luggage: find some websites with job offers and see if there are some that you could apply (from my personal experience, when applying from abroad and without having the local mobile number, the chances if the company contacting you are quite slim, but for Nuno it worked great- he got his 2 last jobs thanks to phone interviews only, so there are no rules), make sure that you know what paperwork you have to deal with before and after moving abroad, read forums and expat blogs for tips.  But as with everything in life, there is no golden rule, a lot depends on pure luck. So good luck!

If you have any questions about life in Bucharest, Barcelona and Ireland, please leave a comment below the post, sent a message via facebook or just write my email (visenna7@gmail.com), and I promise to answer. And by the way, you can read two interviews with me, here and here


Sunday 25 November 2012

Jarmark świąteczny w Galway/ Christmas market in Galway


W Irlandii dekoracje  świąteczne można było już kupić w sklepach w okolicach Halloween. Mam wrażenie, że z każdym rokiem szał świąteczny zaczyna się wcześniej. Boże Narodzenie jest chyba moim ulubionym świętem, ale dekorowanie ulic w listopadzie uważam za przesadę. Co nie przeszkodziło mi wybrać się wczoraj na świąteczny jarmark i główną ulicę handlową Galway, by zobaczyć iluminacje. Lubię odkrywać na nowo miejsca, które znam, a które w różne pory roku wyglądają odmiennie. 


Jarmark różnił się od Fira de Santa Llucia, który to jarmark co roku ma miejsce w Barcelonie, przed katedrą. Nie było postaci do zbudowania żłóbka, caganera czy pieńka caga tio, trochę mnie rozczarowało, że nie odkryłam żadnej typowej zabawki czy tradycji. Połowę stoisko stanowiły stoiska z jedzeniem lub piciem, Nuno skusił się na hot doga, ja miałam ochotę na grzane wino. Oczywiście można było kupić bombki, choinki (nie uschną na miesiąc przez Wigilią?!) czy inne dekoracje. Albo poszukać inspiracji na prezent dla najbliższych. Dla najmłodszych niemałą frajdą była karuzela z retro konikami. 


Nie będzie osobnego postu o ulicach udekorowanych świetlnymi dekoracjami, bo nawet przy dobrej chęci zdjęć by się tyle nie uzbierało. Wiem, że nie można oczekiwać, że małe Galway dorówna Barcelonie (zobacz dekoracje), ale nie mogłam ukryć rozczarowania widząc dość biedne dekoracje na Shop Street. Przed świętami zawitamy do Dublina i mam nadzieję, że będą one troszkę ładniejsze. 


A wasze miasta przybrały już świąteczną szatę? 

 

I love Christmas, I think it is my favorite holiday, but still I don’t find it normal to see all those Xmas decorations right after Halloween. I feel that every year  Christmas frenzy starts bit earlier. But still,  was more than happy to go to the Christmas market  (that opened 2 days ago) and see the illuminations on the main shopping street of Galway. For my defense, I can only say that I love to explore places that I know during different seasons to see how they can change. 


The market had nothing to do with Fira de Santa Llucia, that takes place every year in Barcelona just in front in the cathedral. There you can buy every possible figure that you may need to build your own crèche ,you discover funny and surprising Catalan traditions: caganer and  caga tio, I was bit dissapointed that I didn't discover any typical traditions. Here for a change, more than half stands offer food and drinks, and we were tempted to drink mulled wine and Nuno couldn’t resist the smell of hot dogs. We didn’t buy anything (I still have no idea what would make a perfect present for my family), but there were plenty of stands to find inspiration for gifts. I don’t know if we will be decorating our flat, but there were some cute decorations and Christmas trees as well. 


I have to squeeze a photo of streets with festive light decorations, as if I were to write a separate post, it would be the shortest ever on this blog. I know that I was naïve to expect to see kilometers of Xmas lights in such a small town, but I couldn’t hide my disappointment when I went to Shop Street, the main street in Galway. Before Christmas we plan to spend some time in Dublin so I hope that I will see some proper decorations.


Is your city already ready for Christmas? Do you like its decorations?

Monday 19 November 2012

Powody, dla których lubię…/ Reasons why I like ...


Po przeczytaniu ostatniego posta, moja mama napisała, że dzięki niemu wróciły miłe wspomnienia.  Wspomnienia, które wywołały uśmiech i ociepliły troszkę jesienny wieczór. To jeden z powodów, dla których piszę bloga, by utrwalić ulotne chwile. By zatrzymać na dłużej miejsca, ludzi, minione chwile. 
Zrobiłam dzisiaj mały kolaż, który miał zobrazować, za co lubię Portugalię. Padło na Portugalię, ale mogłoby być o dowolnym kraju.  Czy można uchwycić i opisać coś tak ulotnego jak nasze subiektywne uczucia ? Co sprawia, że zakochujemy się w jakimś miejscu? I mimo, że wracamy tam wiele razy, nie nudzi się ono, a wręcz przeciwnie- za każdym razem odkrywamy nowe zakamarki, nowe tajemnice? A w inne nie chcemy powrócić po pierwszym spotkaniu? Dlaczego niektóre bardzo turystyczne miejsca, nad którymi zachwycają się miliony, nie są w stanie nas oczarować? Czy najważniejsze są zabytki? A może ludzie, których spotykamy na naszej drodze? Smaki? Zapachy? Kolory? A może atmosfera danego miejsca? 

Portugalia oczarowała mnie urokliwymi zakątkami, szaloną jazdą eléctrico (uwaga na zakręty), zachodem słońca na Riberze w Porto. Wzruszyła mnie nostalgicznym fado, gdzie siedzieliśmy przy samych artystach. Gdy zamknę oczy przypominam sobie gwar w Bairro Alto w ciepły lipcowy wieczór, nawoływania przekupki na bazarze… Tęsknię za smakiem ciepłych jeszcze, koniecznie posypanych cynamonem, pastéis de belém … Ja języku czuję słodki smak wina Porto…A latem co lepszego niż plażowanie w Alrgarve i grillowane sardynki? 

Ale się rozmarzyłam dzięki tym wspomnieniom… Szkoda, że czasami nie da się uciec od rzeczywistości i wskoczyć w pierwszy samolot lecący do Portugalii… Czy innego kraju, który nas w sobie rozkochał… Jaki kraj rzucił na Was urok?



After reading the last post, my mom said that it brought some nice memories of summer days. And that thanks to those memories, the autumn evening got bit warmer. One of the reasons why I decided to write a blog, was to capture fleeting moments. To freeze moments, places, people.

Today, for no reason whatsoever,  I made a collage that illustrates why I like Portugal. It could be about any other country, it’s just I’m in the mood for something Portugal related. 

It is possible to capture and describe something as ephemeral as our feelings? What makes you fall in love with a certain place? Why I like Amsterdam but dislike Milan? Why you can go back to one place countless times without getting bored, and discovering its new secrets with every visit? And feel that you don’t want to go back to a city after only one brief moment? Why some touristic destination, that millions praise about, are unable to move us? What are the most important factors that influence our decision whether we like someplace or not? Are monuments necessary? Or are people we meet on our way that play the key factor? Tastes? Smells? Colors? A difficult to describe atmosphere of a place?

I quickly fall under the spell of  Portugese charm, of lovely little town, a wild  ride in eléctrico (watch out on the corners), sunset in Porto. I was touched during a nostalgic fado concert, where we sitted right next to artists. When I close my eyes I can remember the vibrant night in the Bairro Alto on a warm July evening, I can hear street vendors trying to sell their goods in a traditional market…I miss the taste of still warm, sprinkled with cinnamon, pastéis de belém ... I taste a sweetness of Port wine ... And what can better during summer time than sunbathing in Alrgarve and eating grilled sardines?

I love day dreaming, just closing my eyes and imagining I’m somewhere else. I wish it was possible just jump on the first plane to Portugal ... Or to another country from my “I-love-this-place” . What s the country that put a spell on you?

Friday 21 December 2012

Detale i drobiazgi maltańskie

Dzisiaj mam przyjemność przenieść się dzięki Ajce z szaro-burej Irlandii na słoneczną Maltę. Ajka z bloga Całe życie w podróży to jedna z tych osób, które odbierają świat na podobnych do mnie falach. Mamy podobne spojrzenie na podróże, zwracamy uwagę na te same rzeczy, dzięki niej poznałam kilka fajnych blogów, bo gust mamy tak podobny, że podobają nam się te same rzeczy. Już od dawna chciałam poprosić właśnie Ajkę o napisanie czegoś na mojego bloga i zrobiła mi gwiazdkowy (trochę wcześniejszy) prezent.

Kiedy Agnieszka zaproponowała mi gościnny wpis, pomyślałam o czymś, na co obydwie zwracamy uwagę w czasie wyjazdów. Należymy do grupy osób, na które inni patrzą nieco podejrzliwie. „Na co ona patrzy?”, „Co tam w górze widzi?”, „Co ona właściwie fotografuje?”, „Przecież tam nic nie ma ciekawego!” – wiele razy spotkałam się już z takimi reakcjami wypatrując… detali. Drobiazgów, które tworzą specyficzny klimat danego miejsca. Od kiedy zwracam na nie uwagę, jestem bardziej zadowolona ze swoich wyjazdów. Poszukiwanie wymaga uwagi i świadomego zwiedzania.  Poza tym, jest wielką frajdą.  Południe Europy kocham za to, że tam nawet proste rzeczy potrafią być piękne.


Będąc w tym roku na Malcie, ucieszyłam się bardzo, kiedy już w pierwszej chwili zauważyłam, że jako poszukiwaczka niespodzianek i detali, nie będę się na wyspie nudzić. Malta jest Krainą Detali, co stwierdzam oficjalnie :) Mogłam biegać z aparatem, zaglądać w każdą dziurę i wiedziałam, że nie tracę czasu, bo na każdym kroku coś na mnie czeka. Małego, sympatycznego, wywołującego uśmiech.


Na Malcie mogę wyodrębnić kilka grup detali na które warto zwracać uwagę. Wszystkie z nich możecie zobaczyć na przygotowanych przeze mnie zdjęciach, przy czym specjalnie wymieszałam ze sobą różne tematy, żeby przyjemniej się Wam szukało :) Zawsze jest to okazja na poćwiczenie spostrzegawczości, jakże ważnej przy rozglądaniu się za dekoracjami i ciekawymi elementami. Najbardziej rzucającym się w oczy detalem, są cudownie obudowane balkony. Na Malcie spotkałam się z tym po raz pierwszy. Kolorowe, wypukłe, różnorodnie zdobione. Wyglądają pięknie i cudownie przełamują beżowe odcienie ścian budynków. Wyglądają jak przyklejone przez dziecko do modelu papierowego domu na zajęciach plastycznych. Mimo, że podobne, każdy z balkonów jest trochę inny.



Kolejną grupą są kołatki do drzwi. Robiłam o nich osobny wpis u siebie, ponieważ uważam, że zasługują na uwagę. Ich różnorodność jest zachwycająca. Ile domów, tyle kołatek. Najpopularniejsze są te z delfinami i motywami morskimi, a także z lwami i niezbyt przyjaźnie wyglądającymi stworami, rodem z bajek dla niegrzecznych dzieci. Biorąc pod uwagę mix kolorów drzwi, mix wzorów kołatek i ich odcieni, stopnia zniszczenia itd. powstają nam tysiące kombinacji sprawiających, że poszukiwanie nowych ujęć jest wielkim detektywistycznym wyzwaniem. Łatwo też trafić na lubiane przeze mnie dekoracje, takie jak ozdobne donice z pięknymi kwiatami, miniaturowe ogródki z kolorowymi budami dla psów czy klatkami z kanarkami, poukrywane pod krzakami pluszowe miśki czy rozwieszone w oknach wielobarwne koce. Z przyjemnością zawsze patrzę też na nazwy ulic, tablice z napisami, które wyglądają inaczej niż te ponure, bardzo służbowe, kojarzące mi się z Warszawą i innymi miastami w Polsce. Tak niewiele wysiłku potrzeba, aby wyglądały po prostu ładnie, przyjemnie dla oka. Jest mi od razu milej, kiedy patrzę na te małe dzieła.




Malta jest krajem katolickim z dużą grupą osób praktykujących. Kościołów jest mnóstwo, a tym, na co zwróciłam uwagę, są wyjątkowo tandetne światełka, którymi obłożone są całe ich fasady. Ma to jednak w sobie coś intrygującego, ładnie musi wyglądać, kiedy się świecą. Wielu mieszkańców decyduje się na ozdobienie ścian domów, tuż przy drzwiach podobiznami Maryi czy Jezusa. Nie fotografowałam wszystkich, ponieważ nie byłam w stanie. W tym przypadku wena Maltańczyków jest chyba nieskończona.



Maltańskie detale dały mi dużo radości z ich odkrywania i chętnie wracam do nich oglądając zdjęcia. Ciekawa jestem jak Wy zwiedzacie miejsca, w których jesteście – czy patrzycie na tzw. „całokształt” czy poświęcacie czas i energie na poszukiwanie i wynajdowanie tych wszystkich szczegółów? Oprócz opisanych, mogą być to także ciekawe rysunki na murach, rzeźby, a nawet ciekawe kolory i faktury ścian. Ja je uwielbiam. Agnieszka też. A Wy?


Jeśli nie znacie jeszcze bloga Ajki, zapraszam na jej stronę Całe życie w podróży oraz do polubienia jej facebooka.

Friday 14 December 2012

Smaczny świat odcinek 1

Dzisiejszy post jest postem gościnnym, napisany przez Marzenę z firmy Smaki Portugalii, która zgodziła się przybliżyć Wam smaki Portugalii właśnie (ja mogłabym być za stronnicza i posądzona, że to Nuno dyktował mi, co mam napisać. Nie mogłam się powstrzymać i dodałam moje 3 grosze).

Kuchnia portugalska jest niezwykle wyjątkowa i bogata, zupełnie innych przysmaków skosztujemy na północy kraju w regionie Trás-os-Montes, co innego zaserwują nam w Algarve na samym południu, a inne dania są w menu na wyspach- Maderze i Azorach. Z jakiegoś powodu kuchnia portugalska  to wciąż mało odkryty ląd.  Próbujemy to zmieniać.

Zacznijmy od produktów, które są charakterystyczne dla tego najbardziej wysuniętego na zachód państwa Europy. W kuchni każdego szanującego się Portugalczyka nie może zabraknąć portugalskiej oliwy, która ze względu na swe walory smakowe i najwyższą jakość, nazywana jest płynnym złotem.Oliwa z oliwek zaliczana jest do skarbów kulinarnych Portugalii. Część z tych, którzy jej spróbowali, uważa, że jest najlepsza na świecie (Nuno jest wręcz o tym przekonany). Inne popularne portugalskie produkty to : oliwki (zawsze z pestką), ryby, chleb (polany oliwą pyszny!) , owoce morza, kawa, dojrzewająca szynka – presunto, kiełbasy – chouriços (byłam od krok od kupienia specjalnego  naczynia assador de chouriço, żeby je serwować znajomym), kiełbasa wytwarzana z krwi (morcela), alheira, sery (szczególnie płynne sery Queijo da Serra, Queijo de Azeitão oraz twardy ser o intensywnym smaku queijo da Ilha z Azorów), owoce: ananasy z Azorów, pomarańcze, figi i migdały z Algarve, śliwki z Alentejo, gruszka pêra-rocha, czereśnie (te z Resende podobno najlepsze, tak twierdzi mój domowy ekspert), truskawki z Ribatejo, melony i wiele, wiele innych (proszę zwrócić uwagę, że Portugalczycy dumni są ze swoich dóbr regionalnych, u nas w Polsce nie zwracamy uwagi na to, skąd dokładnie pochodzą produkty, które kupujemy, nie ma to bowiem zasadniczego wpływu na ich smak czy sposób przygotowania).





Nie możemy nie wspomnieć  o portugalskich winach, docenianych przez znawców na całym świecie. Żeby daleko nie szukać dowodu: w maju tego roku wino Poliphonia Signature 2008 z regionu Alentejo zostało wybrane na konkursie w Brukseli najlepszym winem świata.Oprócz wina czerwonego i białego, w Portugalii możemy napić się również wina zielonego – lekko musującego, delikatanie kwaskowatego,  idealnego na upalne dni (moja mama po wakacjach w Portugalii się właśnie od  vinho verde uzależniła, na szczęście można je już kupić w Polsce). Najlepiej rozpoznawalnym winem, które rozsławiło Portugalię jest Porto. Niewiele jest chyba osób, które nigdy o nim nie słyszało. Ale jeśli należysz do tej grupy to wyjaśniam, że należy ono do win wzmacnianych, w odpowiednim momencie fermentacji dodaje się do niego brandy. Innym wzmacnianym winem jest Madera, do której dodaje się alkoholu destylowanego.



To co wyróżnia portugalską kuchnię, to nie tylko doskonałe produkty, z których przygotowywane są dania, to również celebracja, z jaką są spożywane. Godziny posiłków wyznaczają rytm dnia i są absolutną świętością w Portugalii (coś o tym wiem, musiałam się przestawić na celebrowanie posiłków, a teraz nie wyobrażam sobie innego podejścia do jedzenia).Śniadanie, to szybki posiłek w drodze do pracy: zazwyczaj kawa z mlekiem i coś słodkiego. Obiad spożywany jest najczęściej osobno na mieście, podczas godzinnej przerwy w pracy. Jednak na kolację, cała rodzina zbiera się przy wspólnym stole. To bardzo ważny posiłek dnia. Nie przypomina zupełnie polskiej kolacji. Składa się najczęściej  z 2 dań.Każdy posiłek kończy się najczęściej małą filiżanką kawy (Nuno po wszystkich naszych podróżach twierdzi, że jedynie we Włoszech i Portugalii wiedzą, jak przygotować dobrą kawę. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, kawy nie pijam) .

O daniach portugalskich można by napisać książkę (niejedną i zapewne wiele już powstało), trudno wybrać kilka najbardziej charakterystycznych, bo jak wspominałam, wszystko zależy od regionu. Im bardziej na północ i wgłąb kraju, tym więcej spożywa się mięsa. Od dań mięsnych też zacznijmy: leitão da Bairrada (pieczone prosię), bitoque (stek serwowany z jajkiem sadzonym oraz frytkami i ryżem), bifana – niezwykle prosta i bardzo popularna bułka z kawałkiem mięsa i musztardą (podobno posiłek obowiązkowy, jak się umawiasz z kumplami w barze na oglądanie meczu), tripas à moda do Porto (flaki z Porto), Francesinha (rodzaj kanapki z wielu warstw z mięsem, sosem i jajkiem/ ja dodam tylko, że nie do końca rozumiem sławę tego dania, ale Nuno często na emigracji wspomina właśnie smak francesinhi), feijoada à transmontana (fasolada z regionu Trás-os-Montes).




Rybnymi symbolami Portugalii i jednym z najbardziej popularnych dańsą grillowanie sardynki i suszony dorsz. Będąc w Portugalii nie można nie spróbować jednej z tysiąca potraw z bacalhau-dorsza, prawdziwego portugalskiego króla ryb. A do tego warto zamówić ( innego dnia, bo porcje w Portugalii są raczej pokaźnych rozmiarów) sardynki grillowane, ośmiornica pieczona w piekarniku z oliwą i czosnkiem (polvo à lagareiro), arroz de marÍsco (ryż z owocami morza), Amêijoas à Bulhão Pato (rodzaj małży według przepisu poety Bulhão Pato). Wymienić można wiele przepysznych dań, warto więc zaplanować dłuższe wakacje w Portugalii, żeby móc ich wszystkich  spróbować.



Nie mogę też nie wspomnieć o słodyczach (Marzena chyba czyta w moich myślach, bo deserów nie można pominąć!).  W tym przypadku również są one charakterystyczne dla poszczególnych regionów: ovos moles de Aveiro, Dom Rodrigo z Algarve, queijada de Sintra, fofos de Belas, tarte de amêndoa, baba de camelo, lampreia de ovos, pão de ló, filhoses, sonhos, leite creme, arroz doce,  bolo de mel da Madeira.I oczywiście słynne pastel de nata, czyli babeczka z ciasta francuskiego wypełniona śmietankowo-budyniowym nadzieniem.  Pochodzi oryginalnie z cukierni w Belém w Lizbonie (pastel de Belém), a dokładna receptura jej produkcji ukrywana jest z powodzeniem od ponad 150 lat. Podawane są zazwyczaj ciepłe, posypane cukrem pudrem i cynamonem.



Tym słodkim akcentem kończymy relację. Mam nadzieję, że narobiłyśmy Wam smaku. Jeśli macie to szczęście i mieszkacie w Warszawie, możecie wybrać się w każdą sobotę na BioBazar przy ul. Żelaznej 51/53, od godziny 8:00 do 16:00 (stanowisko Smaków Portugalii znajduje się w hali po lewej stronie od bramy wjazdowej) i zrobić zapas portugalskiej oliwy, oliwek,  konserw rybnych oraz wielu innych produktów (pełną listę znajdziecie tutaj). A całą resztę odsyłam do sklepu internetowego, gdzie można kupić przepyszne portugalskie produkty. Polub stronę Smaków Portugalii na facebooku , dzięki temu będziesz na bieżąco!

W poprzednim poście wyjaśniłam, że to jest pierwszy post z cyklu postów gościnnych "Smaczny świat". Jeśli chciałbyś też napisać smacznego posta, proszę o kontakt.

Wednesday 12 December 2012

Smaczny świat/ Tasty world


Uwielbiam odkrywać nowe miejsca. Uwielbiam też odkrywać nowe smaki. Z połączenia tych dwóch składników- podróżowania i jedzenia powstał pomysł serii gościnnych postów „Smaczny świat”. Od jakiegoś już czasu chciałam stworzyć cykl postów zadedykowanych kuchniom czy potrawom różnych zakątków świata. W wielu krajach kuchnia i jedzenie to ważny element kultury i osobiście uwielbiam czytać blogi, które między posty podróżnicze wplatają wątki kulinarne. A jeśli do tego jeszcze SA one zobrazowane apetycznymi zdjęciami, to już przepadłam. 

Moja siostra przeglądając nasze zdjęcia z Brazylii, skomentowała, że połowa zdjęć przedstawia nas jedzących lub pijących, albo co gorsza, na zdjęciu jest wyłącznie jedzenie. Pewnie trochę przesadziła, ale faktem jest, że czasem potrafimy sobie odmówić  zwiedzenia  kolejnego zabytku, ale nigdy nie przepuścimy okazji, by posmakować jakiegoś lokalnego przysmaku. Nie wiem czy się ze mną zgodzicie, ale uważam, że niepełne jest poznanie miasta, regionu, czy kraju który odwiedzamy, jeśli nie zjemy w nim kilku posiłków (oczywiście w barach i restauracjach, gdzie stołują się lokalni mieszkańcy).

Zaprosiłam do współpracy kilku bloggerów, dla których jedzenie jest ważnym dodatkiem do zaliczania zabytków podczas podróży. Będziecie mogli poczytać ich gościnne posty od stycznia 2013, jeśli też jesteście smakoszami, którzy podróżują albo turystami, którzy lubią jeść i chcielibyście włączyć się do mojego projektu „Smaczny świat”, proszę o kontakt na maila lub kontakt przez facebooka.

A żeby narobić Wam smaku, już jutro będzie można przeczytać o kuchni, która najbliższa jest mojemu sercu. Zgadniecie o jaką chodzi?


I love to discover new places. But I also love to discover new flavors. I always say that I am a foodie who travels or someone who can’t travel without tasting new local dishes. Travel and eating are kind of inseparable for me, so I’ve came up with an idea of starting a series of guest posts called “Tasty world”. I’ve wanted to start this project for some time now as I believe that in many countries, food is an important part of culture, and personally I love to read blogs where you can find not only posts about travel  but also tasty culinary entries. And if they happen to include some appetizing photos, then I’m lost!

When my sister was looking at our pictures from Brazil, she commented ironically that half of them showed us eating or drinking, or worse, there was only food captured.  She may have exaggerated, but it’s true that sometimes we skip a visit to yet another famous monument, but we never miss  the opportunity to taste a local dish. Do you agree that you can’t say that you know a place (be it city, region or country) without having at least few meals there (I don’t need to add that they should be ordered in bars and restaurants where locals eat).

I invited a few bloggers to take part in my project, for all of them food is an important part of every trip. Just be patient, as it is only in January that you will read their delicious entries. If you are a foodie yourself and want to write a guest post, please contact me via email or facebook and I’ll get back to you with more details.

Tuesday 4 December 2012

Kolorowa feeria smaków na Boqueria/ Colorful taste of Boqueria


Po wizycie na targowisku w Porto, dziś zapraszam was na najbarwniejszy mercado, jaki do tej pory widziałam. Pamiętam mój zachwyt, gdy po raz pierwszy weszłam na najstarszy barceloński targ mieszczący się przy najbardziej turystycznej ulicy miasta, Ramblas. To najbardziej kolorowe miejsce Barcelony,  nie licząc może Parku Guell ze słynną kolorową ławką z mozaiki Mam nadzieję, że dzięki kolorowym zdjęciom uda mi się przekonać Was, że zaglądanie na takie „codzienne” miejscówki jest tak samo emocjonujące, jak zwiedzanie znanych zabytków. Na pewno jest smaczniejsze!


Targ Boqueria jest niezwykle fotogenicznym miejscem, a to dzięki sprzedawcom, którzy dbają o prezentację swoich produktów. Nikt tam po prostu nie wrzuci pomidorów do skrzynki czy niezdarnie rozłoży bananów na blacie. Sprzedawcy do perfekcji opanowali misterne układanie piramidek z owoców czy warzyw i sprytnie zza lady wyjmują sztuki, które potem sprzedają (w ten sposób nie niszczą dekoracji). Stragany podzielone są na sektory, każdy specjalizuje się w innym asortymencie, mamy zatem dział rybny, gdzie wprawdzie wielkimi nożami patroszy się ryby. Jest dział mięsny, gdzie od chorizo i innych suszących się szynek, można kupić wszystkie partie świniaka. Są stoiska z jajkami, z przyprawami, z bakaliami…


Nie wiem przy których spędzam najwięcej czasu, czy są to owoce i warzywa, niektóre z nich kompletnie mi nieznane, czy przy owocach morza (i tutaj by się znalazły jakieś, których nie umiałabym pewnie nazwać). By nie poddać się czekoladowej pokusie, szybko przemykam obok stoisk ze słodyczami. Wolę słodycz świeżych owoców, zawsze kupuję jakiś pyszny sok (im dalej od wejścia tym są tańsze i często w promocji typu 3 za 2), czasami sałatkę owocową (ach, co za przedsiębiorczość sprzedawców, do sałatki dołączony jest nawet plastikowy widelec). 


Gdy zgłodniejemy od patrzenia na te wszystkie pyszności, możemy zamówić jakieś tapas w słynnym Pinotxo albo barze Quima z Boqueria (obydwa mają rekomendację Carmen, mojej koleżanki z byłej pracy, która zdradziła mi najlepsze miejscówki, gdzie stołują się lokalni). 

Drażni mnie jedynie, że Boquera nie jest tajnym i strzeżonym sekretem Barcelony, ale pojawia się w każdym przewodniku, a co za tym idzie korytarzami hali, między straganami, krąży tłum turystów, co czasami irytuje sprzedawców, którzy z pokolenia na pokolenie prowadzą stoiska. Trochę przez tych turystów targ zatraca prawdziwy lokalny koloryt. 


Na razie dam wam odpocząć od targów, ale niedługo znowu zabiorę was w podróż po targowisku, na swoją kolej czeka bowiem  Mercado Municipal de São Paulo. 

Po więcej zdjęć zapraszam tradycyjnie już na facebooku.

Czy dla was wizyta na targu to punkt obowiązkowy zwiedzania nieznanego miasta? 


It’s second post in a row dedicated to local markets, last time I took you to an authentic one, located in Porto, today I’m inviting you to the most colorful one I’ve ever been to. I remember my first reaction when I first entered the oldest market in Barcelona, which is found right on the most touristic streets- las Ramblas. I was intimidated by the noise and the colors and at the same time I suddenly realized that smell can have colors. All I wanted to do was to taste those fresh fruits, eat some chocolates, taste some chorizo and jamón… I believe it’s the most colorful place in Barcelona, well, maybe sharing the podium with the famous Park Guell with its bench made of multicolored bench. I hope that thanks to my photos I can convince you that visiting such an ordinary place as food market is as exciting as going to see some famous monuments. It certainly is more tasty!


Boqueria Market is a very photogenic place, thanks the colors, textures, the way products are displayed. Vendors really care about the presentation of their goods, nobody just throw tomatoes into a box or put bananas on top of the counter. They build perfect pyramids instead, and suddenly something as ordinary as onions or tomatoes look sophisticated. Don’t worry if you want to but something, you won’t destroy the display, as smart as they are, you will be given products from behind the counter. Stalls are divided into sectors, each specializing in different products, so we have fish department, where  you can admire skillful vendors guttering fish with huge knives. In another you can but chorizo or jamón or  basically any part of a pig you could think of (probably before seeing them at Boqueria you would think that those were inedible parts, at least I thought that). Let’s not forget about stands with eggs, nuts and raisins, spices,  candies and sweet… you name it.


I can’t decide which are my favorite sector, I usually spend a lot of time in fruits and veggies section (trying to imagine how some exotic fruits would taste) and in seafood one (there are probably some unknown fish or shells here as well). I try not to get tempted by the smell of chocolate, it’s quote easy as in this fruit paradise I prefer the sweetness of fresh fruits, I always buy some delicious juice (the farther away from the entrance, the cheaper they are, and you can often find some promotions, like buy 3 pay for 2) and sometimes  a fruit salad (oh, vendors are really smart, they even give you a plastic fork). It may seem intended only for tourists but I don’t care, the juices really are delicious!


When you get hungry from looking at all those tasty things (well, at least I always do), you can orders some tapas from the famous Pinotxo or Quim de la Boqueria (both are recommended by Carmen, my former work colleague, who shared with me some places where real  Barcelonians eat).

The only thing that irritates me about this mercado, is that it appears in every guide and the hall is filled with tourists with big cameras in their hands who are not even interested that much in food. I would prefer it to be a well kept secret of Barcelona as I think it loses its real localness and charm

The next few posts won’t be food related, as I believe you need some break from local markets and food in general, but soon I will take you for yet another journey through a market place, this time in Brazil, as Mercado Municipal de São Paulo is worth visiting as well.

You can check more photos on Facebook, don’t forget to like my page and comment on the photos you like. 

Do you agree that when discovering a new city you should visit its local market? 

Sunday 2 December 2012

Gwarne targowisko w Porto/ Bustling market in Porto


Byliśmy z Nuno wczoraj na targu w Galway, kupiliśmy ośmiorniczkę, przegrzebki (pierwszy raz będziemy je przygotowywać sami) oraz małże. Chyba przez mój ostatni post, zakupy spożywcze na targowisku zostały ograniczone do zakupu owoców morza. 

Lubię gwar targowisk. Jeśli tylko mam okazję odwiedzam miejskie targowiska, nawet jeśli miałabym niczego nie kupić. Targowisko jest bowiem dla mnie przewodnikiem po kulinarnych upodobaniach mieszkańców, coraz częściej to właśnie przez kuchnię lubię odkrywać nieznane mi miejsca. 


Dziś pokażę wam główne targowisko Porto, które odkryłam dopiero w te wakacje (nie wiem dlaczego podczas kilku poprzednich wizyt w mieście Nuno, nie zostałam zabrana na Mercado do Bolhão). Mercado do Bolhão jest targowiskiem, na którym większość stanowią sprzedający i kupujący, a nie jak to ma miejsce w przypadku barcelońskiej Boqueria, turyści. Jest to zatem miejsce bardziej autentyczne, pozwalające na chwilę zanurzyć się w codziennym życiu lokalnych mieszkańców, poobserwować stoiska z lokalnymi produktami, które sprzedawane są na tych samych straganach zapewne od pokoleń. Targowisko ma bowiem długą historię, otworzone zostało w 1839, kiedy to rada miasta postanowiła skupić wszystkie targi Porto w jednym miejscu. Budynek stojący do dziś (targi w Portugalii najczęściej odbywają się w budynkach, a nie jak to ma miejsce w Polsce, pod chmurką) otwarto w 1914 i czasy świetności ma już  niestety dawno za sobą. Mam wrażenie, że takie tradycyjne miejskie targowiska są trochę na wymarciu, co zdaje się potwierdzać fakt, że sprzedawcami są ludzie niezbyt młodzi, nie wiadomo, czy jest ktoś, kto przejmie po nich ich stoiska. 

Na targowisku Bolhão można kupić wszystko- od owoców i warzyw, po sery, ryby, mięso… Stoiska z rybami i owocami morza mogłabym obserwować godzinami, wypytując Nuno o nazwy nieznanych mi rodzajów ryb i sposobów ich serwowania. 


W następnym poście przeczytacie o tym, co można zjeść na barwnym targu La Boqueria w Barcelonie. Mam nadzieję, że tak jak ja wolicie kupować ryby od zaprzyjaźnionego sprzedawcy na małym stoisku na lokalnym targu niż od bezosobowego w dziale rybnym hipermarketu. 

Więcej zdjęć z targu Bolhão można znaleźć tutaj, nie zapomnij polubić mojej strony. I odwiedzić tego autentycznego targu przy następnej wizycie w Porto!



I think that because of my last post I couldn’t stop thinking about seafood, so we had no choice but to go to the market in Galway and buy octopus, scallops (the first time we will be preparing ourselves), and mussels. 

I like how noisy markets can be. I always try to visit some local markets, even if I have no intention to buy anything. For me a market place is because is a guide to culinary tastes of the local population, as I find myself enjoying more and more to explore an unknown place through is cuisine and food. 


Today I want to show  you the main market of Porto, which I only discovered this summer (I don’t know why Nuno didn’t take me to Mercado do Bolhão during my previous visits). The majority of the people you meet at Mercado do Bolhão marketplace are buyers and sellers, and not tourists, like it happened at la Boqueria in Barcelona. I find it more authentic, a perfect place that allows you to observe a daily life of local people, watch the colorful stands with a vast variety of regional products, that are probably sold at the same stand from the same family for generations. This market has a long history, as was opened 173 years ago, in 1839, when the city council decided to bring all the smaller food markets into one place. The building that was opened in 1914 and unfortunately has its glory days in the past. It seems that those types of food markets are on the decline, you almost don’t see young people selling there, so one can only wonder who will take over the stands after today’s owner is gone. 


At Mercado Bolhão you can buy everything: fresh fruits and vegetables, local cheese, fish, meat...The stands selling fresh fish and seafood are those that draw my attention the most. Maybe because I’m from a country where seafood is still considered a luxury and where people only know few types of fish. I can ask Nuno for the names of every single fish they sell and how can you prepare it to serve something delicious. 


In the next post, we continue our journey of food markets, as I’m going to take you to see a very colorful market, La Boqueria in Barcelona. I hope that you also prefer to buy your fruits and fish from a friendly local merchant at the local market, rather than from an impersonal staff of the big supermarkets.


You can find more photos from Mercado Bolhão here, don’t forget to like my facebook page. And to visit this great food market when you are in Porto!

Monday 26 November 2012

Uzależnienie od owoców morza/ Seafood addiction


Krewetki, małże, dziwne muszle, ośmiorniczki… lubię je wszystkie, a że coś dawno nie było posta o jedzeniu, trzeba to nadrobić. Nie zapraszam Was jednak w żadne konkretne miejsce, ale będzie o jednym typie jedzenia. 

Uwielbiam owoce morza, mogłabym je jeść przez kilka dni z rzędu i się nie znudzić. Lubię dania, gdzie są one tylko dodatkami  albo gdzie dodatków nie ma żadnych i grają one główną rolę. Irlandia nie kojarzyła mi się jako kraj serwujący pyszne ostrygi, a tu niespodzianka: w Galway organizowany jest nawet co roku festiwal ostryg

Muszę się przyznać, że nie pamiętam, kiedy jadłam owoce morza po raz pierwszy. Czy było to podczas mojej pierwszej wyprawy do Hiszpanii po pierwszym roku studiów? Czy może były to smażone kalmary podczas Erasmusowej przygody?  Nie jestem pewna, ale wiem, że to w Hiszpanii zasmakowałam się w owocach morza. Niemały udział w tym dziale mojej kulinarnej edukacji miał też Nuno, który owoce morza może jeść w takiej ilości, że zaskakuje wszystkich. Jednym z naszych ulubionych miejsc w Barcelonie była Paradeta (tam zabrałam moją mamę na pierwszego w jej życiu kraba i małże), a po niedawnej wizycie w Oscar’s Bistro w Galway (gdzie jedliśmy najlepsze w życiu krewetki), doszłam do wniosku, że jedno z dań tam serwowanych mogłoby być moim ostatnim posiłkiem. Do dziś też pamiętam za to naszą pierwszą randkę, która za spotkania na kawę przedłużyła się w spontaniczną kolację, na którą Nuno zaserwował mi ryż z owocami morza. 


W Polsce owoce morza nie są może tak popularne jak w krajach śródziemnomorskich, cały czas stanowią raczej rarytas. A to z prostej przyczyny, że u nas nie występują, świeże dostać jest niezwykle trudno ( i nigdy nie wiadomo czy na pewno są świeże), a mrożone to jednak nie to samo. 

Dziś podzielę się z Wami listą naszych ulubionych owoców morza (kolejność przypadkowa)

Krewetki jadłam chyba najczęściej. Ale do wprawy Nuno w obieraniu krewetek jest mi jeszcze daleko. Lubię te grillowane, jak i gotowane, tygrysie, ale też te zupełnie małe, skropione jedynie sokiem z cytryny, albo maczane w jakimś sosie.

Obierania kraba jest wyzwaniem! Ale ile przy tym zabawy! I chyba o to bardziej chodzi, bo mięsa (pysznego) jest w krabie niewiele. W Lizbonie zabraliśmy moich rodziców oraz ich znajomych do restauracji serwującej wyłącznie ryby i owoce morza, mój tata jadł kilka potraw po raz pierwszy w życiu, ale to chyba zabawę z młoteczkiem i szczypcami zapamiętał najbardziej.


Hiszpańska Galicja słynie z vieiras, czyli po naszemu przegrzebków (po raz pierwszy nazwę tę w moim ojczystym języku usłyszałam z miesiąc temu). Ten owoc morza jest nawet symbolem pielgrzymki do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela. Do tej pory jadłam przegrzebka jeden jedyny raz w życiu, zapiekanego, ale 2 tygodnie temu w Galway właśnie miałam okazję spróbować grillowane i według mnie są to jedne z najsmaczniejszych owoców morza. 

Ostrygi to chyba owoc morza, który najmniej mi smakuje. Może nie umiem w pełni docenić tego morskiego smaku? Może powinnam sprostować, że nie przepadam za ostrygami na surowo, ale takie zapiekane i przyprawione to zupełnie inna bajka? W Irlandii dodatkowo odkryłam, że świetnie się komponują z Guinnessem. 

W Hiszpanii często jedliśmy małże, bo są one niezwykle proste w przygotowaniu, wystarczy je trochę oczyścić i wrzucić do wrzątku, a potem zaserwować polane sokiem z cytryny. Należy tylko pamiętać, by nie zjeść małż, które podczas gotowania się nie otworzyły. 
Grillowane ośmiorniczki (najlepsze pulpo jest też z Galicji), kalmary, mątwy… czasami żałuję, że je zamawiam, bo niestety od czasu do czasu trafiają się gumowate, twarde kawałki, które żuje się bez żadnej przyjemności. 


To oczywiście zaledwie jedynie kilka przykładów owoców morza, zostało mi jeszcze sporo do spróbowania (homara nigdy nie jadłam, za ślimakami nie przepadam), ale już czekam na jakąś specjalną okazję, by wybrać się do Oscar’s Bistro w Galway na kolejną porcję przysmaków z morza. 

Mieliście okazję spróbować owoców morza? Smakowały Wam? Zapraszam do galerii na facebooku po większą porcję zdjęć


Shrimps, clams, mussels, octopus ... I like them all and since I haven’t written about food for quite some time, I decided to dedicated this post to a type of food I discovered few years ago and can’t leave without. 

I love seafood and my diet could be based on it and I wouldn’t get bored for quite a long time. Before coming to Ireland, I didn’t picture this country as a place where they serve it often, so imagine my surprise when I discovered that they even had famous oyster festival in Galway.  

I have to tell you a secret. I don’t remember at all when and where I tried seafood for the first time. Was it during my first trip to Spain after finishing my first year at the University (is it a shame to eat it for the 1st time being 20 something)? Or my first seafood meal were fried calamari during my Erasmus exchange? I'm not sure, but  it was in Spain that I learnt to appreciate its taste. Well, Nuno has played a big part in my culinary education, coming from a country that is also famous for fish and different ways of serving seafood. I still remember our first real date, we meet for a coffee but then couldn’t stop talking, so he spontaneously invited me for dinner and cooked rice with seafood. 


One of our favorite places in Barcelona was Paradeta (it is where I took my mum when she visited and where she had crab and clams for the first time in her life), and you would be surprise how much seafood my boyfriend can eat (you can judge by the empty plates). Recently we went to Oscar's Bistro in Galway, the place that even surprised Nuno, who isn’t impressed so easily by food outside from Portugal, and he claims they served the best shrimps he had eaten so far. I think I would order seafood as my last meal, if I was given that choice. 

In Poland, seafood isn’t as popular as it is in the Mediterranean, for a simple reason: we do have fish from Baltic sea, but no seafood. It is quite expensive to buy seafood in Poland, and you never know how fresh it is, and frozen isn’t the same. Is seafood popular in your country?

I still haven’t decided which is my favorite sea food dish, so I’ve randomly chosen some that I like.  
Probably I’ve eaten shrimps more frequently than any other seafood but I’m still far from mastering Nuno’s technique to peel a shrimp. I like them grilled or cooked, both big ones and tiny ones, with sauce or served only with lemon. 


Do you know how challenging it is to peel a crab? But it is so much fun! Its meat is delicious, but you don’t get rewarded for your effort, as there isn’t much meat inside a big shell. In Lisbon, we took my parents and their friends to a restaurant that only served fish and seafood, my dad tasted few things for the first time in his life (he is rather a meat person, but enjoyed it), but I think it was playing with crab cracker and little hammer that he remembers from this dinner. 

Spanish Galicia is famous for vieiras (scallops). Its shell is even a symbol of the pilgrimage to the tomb of St. James in Santiago de Compostela. Before trying grilled scallops in a great restaurant in Galway, I only ate them once, roasted, 4 years ago in Santiago. I will hopefully eat them again in the near future, as they are so delicious!

If I were to choose seafood that I don’t like that much, it would be oysters. Maybe I just can’t fully appreciate the flavor of the sea? I don’t like raw oysters, served only with lime, but baked ones are really nice. And in Ireland I discovered they go well with a pint of Guinness.

In Spain, we often had mussels for lunch when we felt lazy to cook, as they are so simple and fast to prepare. You just clean them up a bit, toss into boiling water and after 10-15 minutes serve with lemon juice. Just remember not to eat mussels that haven’t opened during the cooking. 


Grilled octopus (Galician pulpo is believed to be the best), squid, cuttlefish ... they can be so tender and tasty, but unfortunately I’ve eaten few time some hard, rubbery pieces that you chew without any pleasure. 

I could go like that for few paragraphs more but I suddenly got hungry and feel like going to Oscar's Bistro in Galway to taste other delicious plates(I just need to find some special occasion to celebrate as it’s quite an expensive place).

Have you ever tried seafood? Do you like it? Check my facebook for more photos.  

Czemu wyjechałam z Polski/ Why I left my country


Niedawno zaczęłam nową pracę, niedawno się przeprowadziłam do nowego miasta, do nowego kraju, a wydaje się także, że tak niedawno wyjechałam z Polski. Te 3 lata minęły tak szybko; zanim się obejrzałam wyjechałam z Bukaresztu, pierwszego przystanku na mojej prywatnej mapie emigracyjnej. Potem przyszła pora na Barcelonę, ale i ta przygoda skończyła się szybciej, niż myślałam. 26 września wylądowałam na lotnisku w Dublinie, wsiadłam w autobus do Galway i zaczęłam moje życie na Zielonej Wyspie, miejsca popularnego wśród polskiej emigracji, ale którego wcześniej nie brałam nigdy pod uwagę. Życie jednak jest tak nieprzewidywalne, że nawet nie chcę zgadywać, co nas czeka w niedalekiej przyszłości. 

Nowa praca to nowe znajomości i small talk, czyli rozmowy o niczym, albo standardowe pytania : kiedy i dlaczego przyjechałam do Irlandii. Nie wiem, ile razy opowiadałam naszą historię. Zawsze starałam się, jak najmniej poruszać na blogu sprawy prywatne, pisząc ogólnie o podróżach czy różnych aspektach mieszkania w Barcelonie. Znajomi wiedzą, kiedy i gdzie się z Nuno poznaliśmy i dlaczego wyjechałam z Polski, nie czułam zatem większej potrzeby, żeby tę historię opowiedzieć albo żeby wyjaśnić powody mojej emigracji. Ostatnio jednak dostałam od czytelniczki pytanie właśnie o te powody, niejednokrotnie też pojawiły się komentarze, że miałam ogromne szczęście mieszkać w Barcelonie i czy mogłabym poradzić, jak tam znaleźć pracę. Dzisiejszy post będzie więc pośrednio odpowiedzią na te właśnie pytania.

Będąc na studiach marzyła mi się emigracja w jakimś fajnym kraju. Nie umiałam jednak określić, jaki kraj byłby tym fajnym ani czy wyjazd za graniczę trwałby kilka lat czy był  na całe życie. Na ostatnim roku studiów poznałam Nuno, ale przez głowę mi nie przeszło, że coś, co zapowiadało się na związek trwający, tyle, co jego Erasmus w Warszawie, przetrwa przeprowadzki do 3 krajów. Moje emigracje nie były nigdy spowodowane poszukiwaniem lepszej pracy, atrakcyjnych zarobków, czy po prostu lepszego życia. Ja walizki spakowałam, by sprawdzić, czy spotkany w Polsce Portugalczyk jest tym, z którym chcę być.


Z każdego kraju wyjeżdżałam bez pracy, nie zawsze z optymistycznym nastawieniem, raczej z lękami, czy moja decyzja była słuszna. Pierwszy wyjazd był najtrudniejszy, postawiłam bowiem wszystko na jedną kartę, jaką był nasz związek. Tylko z perspektywy czasu będziemy wiedzieć , czy nasz wybór był słuszny. Ja nie żałuję, ale rozumiem też tych, którzy na takie ryzyko nie są gotowi. 

Życie emigrantów nie zawsze jest łatwe. Ja przyznaję, że miałam szczęście i moje poszukiwania pracy nie trwały dłużej niż 3 tygodnie. Ale nie tylko bezrobocie jest problemem, z którym trzeba się zmierzyć poza granicami kraju. Dochodzi czasami brak znajomości języka, co utrudnia codzienne życie. Najgorsze jest jednak rozstanie z rodziną i przyjaciółmi, którzy zostali w kraju. 

Życie na emigracji to nie jest jedna niekończąca się przygoda. Spędzenie w jakimś kraju wakacji, a przeprowadzka na stałe, to coś zupełnie innego. Dlatego warto się zastanowić, czy nie jest to chwilowy kaprys. Uważam jednak, że w przyszłości żałujemy tego, czego nie zrobiliśmy i jeśli komuś marzy się mieszkanie w Barcelonie, Irlandii, czy jakimkolwiek innym miejscu na świecie, to powinien podążyć za tym marzeniem. Jeśli zderzenie z rzeczywistością okaże się zbyt brutalne, zawsze można wrócić. I nie musi to oznaczać porażki. Przed wyjazdem do jakiegokolwiek kraju warto się przygotować: poszukać stron z ogłoszeniami o pracę i zobaczyć, czy ofert tych jest sporo (z mojego doświadczenia wynika, że wysyłając CV będąc jeszcze nie w kraju, do którego się chcemy przeprowadzić, odzew jest raczej nijaki, ale Nuno miał to szczęście, że dwukrotnie zatrudnili go tylko na podstawie rozmów telefonicznych, więc nie ma reguł), zobaczyć, jakich formalności trzeba dopełnić przed i po przeprowadzce, poczytać fora czy blogi innych emigrantów. Nie ma jednak złotej reguły, która sprawdzi się we wszystkich przypadkach, dużo zależy od szczęścia. 


Jeśli macie jakieś konkretne pytania dotyczące życia w Bukareszcie, Barcelonie czy Irlandii, zostawcie komentarz, wiadomość na facebooku lub napiszcie maila na visenna7@gmail.com, a obiecuję, że na wszystko odpiszę.  Aha, możecie też poczytać trochę o mnie tu i tutaj.


I recently started a new job , I recently moved to a new city, a new country, but somehow I still have an impression that I left Poland not a long time ago. Three years have passed so quickly, it feels like I left Bucharest last week. A first stop on my personal immigration map was bit unexpected, as never before had I traveled east to Poland. Then we moved to Barcelona, but our Catalan adventure was over faster than we expected it would last. On 26th of September I landed at the airport in Dublin, hopped on a bus to Galway and started my life on the Green Island, a place destination among Polish immigrants, but  where I hadn’t had intentions to live. But as you can see, life is full of surprises and here I am and don’t even ask me what my plans are, as I’d rather not plan anything. 

The  first few weeks at new work means meaning new people and having a lot of small talks. You can bet that almost every day you would be asked the same questions: how long have you been in Ireland? And why have you chosen this country? I lost count how many times I’ve had to tell the same story to different people, first in Romania, then in Spain and now in Ireland. I’ve tried to keep my blog as impersonal as I could, writing about our trips, general impressions on things and various aspects of living in Barcelona. My friends and family know why and when I decided to leave my job in Poland and follow Nuno to Bucharest. On the other hand, I find it interesting to read on other expats’ blogs what reasons they had to move abroad and I also got some questions from my readers about my motives. Today I will try to shed some light on that issue. 


When I was at the university, I secretly dreamt about moving abroad to a nice country. I just didn’t know what country would be nice, so I didn’t really plan anything seriously. I wasn’t even sure for how long I would like to live abroad. Then during my last year at the Uni, I met Nuno. And something I believed would last as long as his Erasmus exchange, survived changing countries 4 times! So now, you probably have guessed what (or better said:: who) was my motive to leave my job, friends and family behind. I’ve never emigrated to get a better job, earn more money, to look for a better life. I’ve packed all my belongings into 2 suitcases for 4 times so far just to be with this Portuguese guy I met in Warsaw. And I’ve never regretted this decision.  

I moved to 3 different countries in the last 3 years and I always left job-less. It’s never an easy decision, especially if you don’t have savings. I was afraid that I wouldn’t find a job, wouldn’t make any friends… The first relocation was the hardest one, as I bet everything on one card, that is, our relationship. Now I know that I made a right choice, but I understand that not everybody is ready to take such risk.

The life of immigrants is far from being easy, at least at the beginning. You leave with no work, no friends, and all you can know about your future is a big question mark. I was lucky to find a job within the first 3-4 weeks and always found people that I liked. But still, living in a country that nobody speaks your language, with your family hundreds or thousands kilometers away, is a challenge. 


Life of an expat is not one  endless adventure as it may seem. Well, it is an adventure as well, but  it isn’t like going on holidays to one country, moving there permanently is a different story. But I still believe that it is worth to leave your comfort zone (read: your country) and try leaving abroad for some time. You only regret thinks that you haven’t tried, and you can always go back home if something doesn’t go quite the way you wanted. Still, remember to check few things before packing your luggage: find some websites with job offers and see if there are some that you could apply (from my personal experience, when applying from abroad and without having the local mobile number, the chances if the company contacting you are quite slim, but for Nuno it worked great- he got his 2 last jobs thanks to phone interviews only, so there are no rules), make sure that you know what paperwork you have to deal with before and after moving abroad, read forums and expat blogs for tips.  But as with everything in life, there is no golden rule, a lot depends on pure luck. So good luck!

If you have any questions about life in Bucharest, Barcelona and Ireland, please leave a comment below the post, sent a message via facebook or just write my email (visenna7@gmail.com), and I promise to answer. And by the way, you can read two interviews with me, here and here


Sunday 25 November 2012

Jarmark świąteczny w Galway/ Christmas market in Galway


W Irlandii dekoracje  świąteczne można było już kupić w sklepach w okolicach Halloween. Mam wrażenie, że z każdym rokiem szał świąteczny zaczyna się wcześniej. Boże Narodzenie jest chyba moim ulubionym świętem, ale dekorowanie ulic w listopadzie uważam za przesadę. Co nie przeszkodziło mi wybrać się wczoraj na świąteczny jarmark i główną ulicę handlową Galway, by zobaczyć iluminacje. Lubię odkrywać na nowo miejsca, które znam, a które w różne pory roku wyglądają odmiennie. 


Jarmark różnił się od Fira de Santa Llucia, który to jarmark co roku ma miejsce w Barcelonie, przed katedrą. Nie było postaci do zbudowania żłóbka, caganera czy pieńka caga tio, trochę mnie rozczarowało, że nie odkryłam żadnej typowej zabawki czy tradycji. Połowę stoisko stanowiły stoiska z jedzeniem lub piciem, Nuno skusił się na hot doga, ja miałam ochotę na grzane wino. Oczywiście można było kupić bombki, choinki (nie uschną na miesiąc przez Wigilią?!) czy inne dekoracje. Albo poszukać inspiracji na prezent dla najbliższych. Dla najmłodszych niemałą frajdą była karuzela z retro konikami. 


Nie będzie osobnego postu o ulicach udekorowanych świetlnymi dekoracjami, bo nawet przy dobrej chęci zdjęć by się tyle nie uzbierało. Wiem, że nie można oczekiwać, że małe Galway dorówna Barcelonie (zobacz dekoracje), ale nie mogłam ukryć rozczarowania widząc dość biedne dekoracje na Shop Street. Przed świętami zawitamy do Dublina i mam nadzieję, że będą one troszkę ładniejsze. 


A wasze miasta przybrały już świąteczną szatę? 

 

I love Christmas, I think it is my favorite holiday, but still I don’t find it normal to see all those Xmas decorations right after Halloween. I feel that every year  Christmas frenzy starts bit earlier. But still,  was more than happy to go to the Christmas market  (that opened 2 days ago) and see the illuminations on the main shopping street of Galway. For my defense, I can only say that I love to explore places that I know during different seasons to see how they can change. 


The market had nothing to do with Fira de Santa Llucia, that takes place every year in Barcelona just in front in the cathedral. There you can buy every possible figure that you may need to build your own crèche ,you discover funny and surprising Catalan traditions: caganer and  caga tio, I was bit dissapointed that I didn't discover any typical traditions. Here for a change, more than half stands offer food and drinks, and we were tempted to drink mulled wine and Nuno couldn’t resist the smell of hot dogs. We didn’t buy anything (I still have no idea what would make a perfect present for my family), but there were plenty of stands to find inspiration for gifts. I don’t know if we will be decorating our flat, but there were some cute decorations and Christmas trees as well. 


I have to squeeze a photo of streets with festive light decorations, as if I were to write a separate post, it would be the shortest ever on this blog. I know that I was naïve to expect to see kilometers of Xmas lights in such a small town, but I couldn’t hide my disappointment when I went to Shop Street, the main street in Galway. Before Christmas we plan to spend some time in Dublin so I hope that I will see some proper decorations.


Is your city already ready for Christmas? Do you like its decorations?

Monday 19 November 2012

Powody, dla których lubię…/ Reasons why I like ...


Po przeczytaniu ostatniego posta, moja mama napisała, że dzięki niemu wróciły miłe wspomnienia.  Wspomnienia, które wywołały uśmiech i ociepliły troszkę jesienny wieczór. To jeden z powodów, dla których piszę bloga, by utrwalić ulotne chwile. By zatrzymać na dłużej miejsca, ludzi, minione chwile. 
Zrobiłam dzisiaj mały kolaż, który miał zobrazować, za co lubię Portugalię. Padło na Portugalię, ale mogłoby być o dowolnym kraju.  Czy można uchwycić i opisać coś tak ulotnego jak nasze subiektywne uczucia ? Co sprawia, że zakochujemy się w jakimś miejscu? I mimo, że wracamy tam wiele razy, nie nudzi się ono, a wręcz przeciwnie- za każdym razem odkrywamy nowe zakamarki, nowe tajemnice? A w inne nie chcemy powrócić po pierwszym spotkaniu? Dlaczego niektóre bardzo turystyczne miejsca, nad którymi zachwycają się miliony, nie są w stanie nas oczarować? Czy najważniejsze są zabytki? A może ludzie, których spotykamy na naszej drodze? Smaki? Zapachy? Kolory? A może atmosfera danego miejsca? 

Portugalia oczarowała mnie urokliwymi zakątkami, szaloną jazdą eléctrico (uwaga na zakręty), zachodem słońca na Riberze w Porto. Wzruszyła mnie nostalgicznym fado, gdzie siedzieliśmy przy samych artystach. Gdy zamknę oczy przypominam sobie gwar w Bairro Alto w ciepły lipcowy wieczór, nawoływania przekupki na bazarze… Tęsknię za smakiem ciepłych jeszcze, koniecznie posypanych cynamonem, pastéis de belém … Ja języku czuję słodki smak wina Porto…A latem co lepszego niż plażowanie w Alrgarve i grillowane sardynki? 

Ale się rozmarzyłam dzięki tym wspomnieniom… Szkoda, że czasami nie da się uciec od rzeczywistości i wskoczyć w pierwszy samolot lecący do Portugalii… Czy innego kraju, który nas w sobie rozkochał… Jaki kraj rzucił na Was urok?



After reading the last post, my mom said that it brought some nice memories of summer days. And that thanks to those memories, the autumn evening got bit warmer. One of the reasons why I decided to write a blog, was to capture fleeting moments. To freeze moments, places, people.

Today, for no reason whatsoever,  I made a collage that illustrates why I like Portugal. It could be about any other country, it’s just I’m in the mood for something Portugal related. 

It is possible to capture and describe something as ephemeral as our feelings? What makes you fall in love with a certain place? Why I like Amsterdam but dislike Milan? Why you can go back to one place countless times without getting bored, and discovering its new secrets with every visit? And feel that you don’t want to go back to a city after only one brief moment? Why some touristic destination, that millions praise about, are unable to move us? What are the most important factors that influence our decision whether we like someplace or not? Are monuments necessary? Or are people we meet on our way that play the key factor? Tastes? Smells? Colors? A difficult to describe atmosphere of a place?

I quickly fall under the spell of  Portugese charm, of lovely little town, a wild  ride in eléctrico (watch out on the corners), sunset in Porto. I was touched during a nostalgic fado concert, where we sitted right next to artists. When I close my eyes I can remember the vibrant night in the Bairro Alto on a warm July evening, I can hear street vendors trying to sell their goods in a traditional market…I miss the taste of still warm, sprinkled with cinnamon, pastéis de belém ... I taste a sweetness of Port wine ... And what can better during summer time than sunbathing in Alrgarve and eating grilled sardines?

I love day dreaming, just closing my eyes and imagining I’m somewhere else. I wish it was possible just jump on the first plane to Portugal ... Or to another country from my “I-love-this-place” . What s the country that put a spell on you?