Wednesday 27 November 2013

Dublin, wersja turystyczna/ Dublin, touristic version


Lubię Dublin. Gdybym mogła magicznie zamienić miejsce zamieszkania w obrębie Irlandii, to bez wahania już jutro byłabym w Dublinie.  O kilku powodach, dla których polubiłam Dublin pisałam w tym poście. Obiecywałam więcej, ale musiało minąć 9 miesięcy, żeby powstał kolejny post o stolicy wyspy.


Za pierwszym razem przechadzaliśmy się po mieście, co byście wiedzieli, jeśli kliknęliście w linka. Tym razem jednak, korzystając z wizyty mojego taty, poznaliśmy Dubli, jak na prawdziwych turystów przystało. Tak, zaliczyliśmy wszystko, co turysta absolutnie musi zobaczyć w Dublinie. Na pierwszy rzut poszedł piątkowy wieczór w pubie, z Guinnessem oraz muzyką na żywo w tle. Sobotę rozpoczęliśmy full irish breakfast, potem spacerek do Trinity College, odstanie w kolejce i zobaczenie słynnej Book of Kells, a potem spacerek (mógłby być autobus, ale w końcu mieliśmy full irish breakfast, a te kiełbaski i bekon należałoby jednak spalić) do fabryki Guinnessa. Bardziej turystycznego planu na sobotnie przedpołudnie nie dało się chyba wymyślić. 


Po południu, a jakże, Temple bar i puby. Tu guinness, tam kolejny pint, ani się obejrzeliśmy a w pubie spędziliśmy z 2 godziny, ale na nasze usprawiedliwienie mamy deszczową pogodę i klimat irlandzkich pubów (zasługują na osobny post, ale nie obiecuję nic, bo coś mi nie wychodzi trzymanie terminów).


Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja wolę sobie czasami bez celu chodzić po mieście, powłóczyć się brzegiem rzeki, czy zagubić się w nieznanych zakamarkach nowego miasta. Tak „zwiedzaliśmy” Dublin za pierwszym razem. Bez presji czasu, bez konieczności wejścia gdziekolwiek. Wiedzieliśmy, że Dublin odwiedzimy niejeden jeszcze raz. We wrześniu poszliśmy jednak do tak zwanych atrakcji turystycznych miasta, więc zwiedzanie tym razem miało konkretny cel i cenę (bo ani Guinness factory za 16€ ani Book of kells- chyba 8,50€ do najtańszych atrakcji nie należą. Dodatkowo pogoda niezbyt dopisała tym razem, więc Dublin już mnie nie oczarował tak, jak przy pierwszej wizycie (kulinarnie nadal było jednak tak dobrze, że zamieniłabym Galway na stolicę bez mrugnięcia okiem). Wtedy były tylko ochy i achy, a teraz umiarkowany entuzjazm. Może po prostu powinniśmy więcej spacerować i zamienić wejście do fabryki Guinnessa na kilka pintów w lokalnych pubach?A oglądanie książki (wiem, że nie jest to jakaś pierwsza z brzegu książka, ale jeden z najważniejszych zabytków irlandzkich, wpisany na listę Guinnessa) też sobie odpuścić, chyba że ktoś jest pasjonatem średniowiecznej historii i manuskryptów…


A na wiosnę planuję Dublinowi dać trzecią szansę. 


I like Dublin. If I could magically close my eyes and change my current city (i.e. Galway), I would be in Dublin tomorrow. Here is a link to 5 reasons why we liked Dublin the first time we went there. I promised more post on that subject and it took me nine months to write the post (and believe me, translation it into English was why I almost changes my mind… I must be insane, should read a book or watch TV instead of blogging in English… are there even any non-Polish readers here?)


As you could see from the previous post (that is, if you actually clicked the link), that we just wandered around the city. The second time, in September, we were real tourists. We saw all the must-sees, we queued to enter to famous touristic spots, we did it all. We started on Friday- with a pint of Guinness and live music, in a pub of course, where else? Ireland= pub :) We had Full Irish Breakfast on Saturday, then we walked to Trinity College, we had to queue to see the famous Book of Kells, then we walked again (we could have taken a bus, but the Full Irish had to be burnt) to to the Guinness factory . I couldn’t come with more touristic schedule. Well, actually I could, as in the afternoon  we went to Temple Bar district to have few pints in different pubs. I should really write a separate post on Irish pubs, but won’t promise anything as I obviously can’t keep my word. 


I do not know if it’s only me, but I prefer to aimlessly walk around a city I visit the first time, I always choose a walk by the river that enter some museum, I will rather get lost and discover some unexpected gems than to spend hour in a queue to some famous monument. This is how we visited Dublin the first time- no time pressure, no need to go anywhere specific. We knew there would be more visits in the future. 


In September, however, we went to the so-called tourist attractions, this time exploring Dublin had its purpose and price (because neither the entrance to  Guinness factory for 16 € nor Book of Kells -8,50 € can be called cheap). Weather didn’t help. As much as I was delighted and charmed by Dublin months ago, the second time my enthusiasm was moderate (but a foodie part was still satisfying…). Maybe we should just go have a pint in a pub than going to the Guinness Factory? Maybe we should just walk by the river instead of queuing to see the famous book (I know it’s not just any book, but one of most important Irish treasures  but I’m not that passionate about medieval history or manuscripts)?


Well, I’m going to give Dublin  a third chance in Spring.

Friday 22 November 2013

Krótki post o roadtrip/ Short post about a roadtrip


Uwielbiam podróżować samochodem. Można się zatrzymać po drodze w dowolnym miejscu. Można zmienić pod wpływem impulsu plan podróży. Nie chodzi przecież tylko o to,  aby dojechać z punktu A do punktu B. Czasami chodzi o podróż samą w sobie. Lubię obserwować Nuno, jak podekscytowany wybiera piosenki na CD, których słuchamy w drodze. Jeszcze bardziej lubię wspominać pewne podróże i momenty podczas nich przeżyte, które dana piosenka przywołuje. 


Uśmiecham się na wspomnienie objazdowego wyjazdu na Sardynii, po którym stwierdziłam, że fiat500 to autko dla mnie. Polecam wszystkim roadtrip po Portugalii, na jaki zabraliśmy moich rodziców.  Albo odkrywanie urokliwych małych miasteczek na Majorce…


Marzy mi się roadtrip słynną drogą 66 w Stanach. Marzy mi się wynajęcie kamperu i zwiedzeniu w ten sposób Australii czy Nowej Zelandii.

Dziś krótki post, bo w piątek po pracy nie uśmiecha mi się spędzać czasu przed ekranem. Lepiej iść do pubu na pinta, w końcu jestem w Irlandii…




I love to travel by car. You can stop anywhere and  for as long as you want. You can totally change your itinerary if you feel like it. It’s not just driving from A to B, sometimes what counts more is the journey itself. 



I like when Nuno chooses the music for the CD that we listen to too many times during a trip. I like it even more when certain song brings back memories from different trips that we made.  Like the roadtrip in Sardinia where we discovered so many beaches and where I decided that a fiat500 (that we rented) would make a perfect car for me. I would recommend everyone to plan a road trip in Portugal, my parents absolutely loved it. Or discovering small adorable towns on Mallorca… or…


I dream of  riding the famous route 66.  I hope that one day I will hire a camper and travel through Australia or New Zealand.

Today is Friday, and since in Ireland on  a Friday you go to a pub, let’s cut this post short. 

Saturday 16 November 2013

Bello Bellagio


Podczas podróży (bo mieszkanie w takim to już zupełnie inna bajka) uwielbiam małe miasteczka. Jest ich pełno w krajach południowych, w Portugalii, Włoszech, Hiszpanii… Takie na godzinny spacer. Takie, w którym bez pośpiechu chodzimy, by po chwili przysiąść na kawę. Lub aperitivo. Lub gelato. W sumie można na jedno i drugie, nigdy nie odmawiaj takim małym codziennym przyjemnościom.

Jak wybieracie następny kraj, miasto lub region, który odwiedzicie? O niektórych marzymy całe życie, o innych tyle dobrego słyszeliśmy, a niektóre miejsca odwiedzamy, aby odwiedzić rodzinę i znajomych. I tak było w przypadku Como, gdzie od ponad trzech lat mieszka moja siostra. Gdy w końcu nas zaprosiła do siebie, nie mogliśmy nie skorzystać! Tym więc sposobem mieliśmy okazje poznać jedną z pocztówkowych wizytówek północnych Włoch, najgłębsze jezioro Alp. A jak wiadomo, na jeziorze najlepiej sobie popływać, więc zaplanowaliśmy sobie całodniowy rejsik promem z przystankami w malowniczych miejscowościach. Już same ich nazwy brzmią poetycko(albo to przez moje nostalgiczne wspomnienia tak mi się wydaje): Bellagio, Menaggio, Varenna…Zdecydowaliśmy się popłynąć aż do Bellagio, które uważane jest za najbardziej malownicze i zyskało nawet miano „perły jeziora Como”, a w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Lenno. 


Widoki z wody są niesamowite, widoki na jezioro są niesamowite… nie ma co się zatem dziwić, że sławy takie jak Madonna czy George Clooney mają tu domy, a jezioro było tłem w takich filmach jak Casino Royale czy  Gwiezdne wojny: część II - Atak klonów. Szkoda, że nie mieliśmy małej własnej łódeczki i czasu na odkrycie wszystkich położonych nad Como miasteczek. 


Bellagio ma urokliwą starówkę, kilka stromych uliczek, kościół… i to by było na tyle. Czasami dla odmiany dobrze jest wybrać się w miejsce, w którym nikt nie zrobił listy: 10 rzeczy, które koniecznie musisz zobaczyć, z prostego powodu: nie znalazłby ich aż 10. Delektowaliśmy się słońcem, poddaliśmy się dolce fare niente, znaleźliśmy ukrytą małą knajpkę i rozkoszowaliśmy się rozmową przy Spitzu i przekąskach. Nie potrzebowaliśmy nic więcej do szczęścia. No może pysznego gelato, takiego, które tylko we Włoszech tak smakuje. Pokręciliśmy się troszkę po Bellagio i czas było wracać…


Właśnie zdałąm sobie sprawę, że dzisiejszy post jest 200 postem na tym blogu. Jeśli lubisz tu zaglądać, zostaw komentarz albo polub fanpage bloga na facebooku.


When travelling (as to live In one, is Just another story), I love to explore tiny picturesque towns. There are plenty of those in countries like Portugal, Italy, Spain..They are perfect for a one-hour walk around. Where after that hour, you can just find a nice café and sit down for a coffee. Or aperitivo. Or gelato. Well, you always can have it all- never say no to small pleasures…

How do you decide where to travel next? You dream about some places, cities, countries, you’ve heard only nice things about other destinations and to some places you go to visit your friends or family. My sister’s been living in Como for around 3 years so when she finally invited us, we just couldn’t say no (who says no to Italian holidays anyway?). this invitation meant that we had the chance to visit one of the postcard views from the northern Italy, the deepest lake in the Alps. And because the lake is perfect for a boat trip, we spend the whole day on a cruise and visited some picturesque towns. Names itself sound so poetic (or it’s just me being nostalgic): Bellagio, Menaggio, Varenna ... We decided to hop off in Bellagio, which is considered the most picturesque one and is known as  the pearl of Lake Como and on our way back we stopped in Lenno. 


The views from the water are amazing, the views of the lake are amazing ... no wonder it is here that celebrities like Madonna or George Clooney bought  houses, and that blockbusters like Casino Royale and Star Wars: Episode II - Attack of the Clones were filmed there. I just wish we had our own private boat or yacht and lots of time to explore all the small town on the lake shores.


Bellagio has a charming old town , a few steep streets , the church ... and that would probably be all. Doesn’t it feel good to be in such a place where nobody made a list of 10 things/places to do/see, as there simply aren’t 10 things to see/do? We just found it perfect, enjoyed the sun, found a small café and talked for quite some time sipping our Spritz. We didn’t need anything else to feel happy. Maybe a gelato, that only in Italy has this taste that you remember after you’re back home.  


I've just notice that this is the 200th post on this blog! Wow. 

Tuesday 12 November 2013

Rozpusta jedzeniowa we Włoszech/ Italian food indulgence


Pierwotnie post miał nosić tytuł: Ile kilo można przytyć podczas tygodniowego pobytu we Włoszech, ale to  a) za długi tytuł i b)musiałabym się przyznać o ile ciężsi wsiadaliśmy do samolotu z Malpensie. 
Po powrocie do blogowania moja siostra dopomina się postów z odwiedzin w Como i Cinque Terre, moja mama wolałaby najpierw poczytać o wspólnych wakacjach w Portugalii, Nuno chyba o Maderze, jeszcze inni woleliby bieżące posty z Irlandii. Kilkumiesięczna przerwa w pisaniu ma swoje poważne konsekwencje, ale powoli, pomalutku, nadrabiam wszystko.  Możecie zasugerować na facebooku, o czym chcielibyście czytać, pomoże mi to w ustaleniu priorytetów. 

Nie jest tajemnicą, że lubimy sobie dobrze zjeść. Jedzenie jest dla nas na tyle ważne, że przed wyjazdem częściej szukam dobrych lokali niż np. muzeów czy innych atrakcji turystycznych. Dlatego też na pierwszy rzut pójdzie jedzeniowa fotorelacja (a raczej fotograficzne udokumentowanie naszego „małego” obżarstwa)  z pobytu w Como i okolicach oraz w regionie Cinque Terre. Trochę obwiniam moją siostrę i jej znajomych, że zabrali nas do fantastycznych knajpek na pyszne jedzenie i namawiali na kolejny kawałek pizzy czy jeszcze jeden kieliszeczek limoncello. Ale na wyjazdach nie uświadczysz w nas silnej woli i łatwo poddawaliśmy się pokusie spróbowania kolejnego wybornego likieru czy zrobienia przerwy na jeszcze jedno aperitivo. 


Aperitivo to sposób na pobudzenie apetytu, to kwintesencja włoskiego stylu życia, rytuał, który uwielbiam. To taki pretekst, by zwolnić na chwilę, przysiąść i obserwować.  Na północy najczęściej jako aperitivo pije się Spritz (koktajl z Prosecco, Aperolem lub Campari i gazowaną wodą- wodę można pominąć :) albo po prostu kieliszek prosseco. Do tego, w zależności od baru, podają małe przekąski- oliwki, chipsy, sery, kawałki pizzy, etc. Nie wiem, ile przerw na aperitivo zrobiliśmy podczas naszych włoskich mini wakacji, ale Mi ha piacutto molto, na tyle, że po powrocie zaopatrzyliśmy się w Aperol i Prosseco.  Szkoda tylko, że irlandzka pogoda choć trochę bardziej nie przypomina tej we Włoszech.

Każdy region Włoch słynie z innych dań, w  Ligurii i Cinque Terre nie można nie spróbować między innymi focacci, pesto, ravioli. W jednym z miasteczek trafiliśmy na sagra ravioli di marisco-czyli taki jarmark, święto poświęcone jedzeniu (w tym przypadku ravioli z nadzieniem z owocami morza), na które schodzi się cała wieś. Były i tańce, i strzelnica z fantami, ale najważniejsze było jedzenie (no i może fakt, że dzbanek dobrego domowego wina kosztował 3€). Jeśli macie okazję, zrezygnujcie z restauracji na rzecz takich lokalnych jarmarków czy targów, bo atmosfera jest niesamowita, a jedzenie tanie i dobre. 


Jednego dnia Magda zrobiła tiramisu, a jej koleżanka Sara, pizzocheri, danie typowe regionu valtellina i baaardzo pożywne (czytaj: po zjedzeniu nie mogliśmy się ruszać). Pizzocheri to rodzaj makaronu, serwowany jest z ziemniakami, serem, masłem i kapustą. Normalnie je się to danie zimą, na rozgrzanie,  ale zrobiono dla nas wyjątek.  W Como zjedliśmy też występujące (chyba tylko w tym)  w jeziorze ryby: lavarello i pesce persico.

Włochy zawsze kojarzą mi się z dobrym jedzeniem i tym razem się nie rozczarowaliśmy. Widokowo też było przepięknie (coś w tym jest, że Włochy zawsze pojawiają się wysoko w rankingu najpiękniejszych krajów świata), miasteczka Cinque Terre są tak kolorowe i urocze, że wszystkie zdjęcia wyglądają jak pocztówki, a będąc w Como zazdrościliśmy Magdzie, że ma takie widoki na co dzień. 


Czy wy też jesteście takimi foodie w podróży?  Jak ważne jest dla Was, co i gdzie zjecie na wyjeździe? Jeśli też lubicie sobie pojeść na wakacjach, zapraszam do facebookowej galerii po więcej zdjęć (nie zapomnijcie ‘polubić’ strony facepagu bloga, brakuje mi zaledwie kilku lubiących do 250).


The title for this post was supposed to be: How many kilos you can put on  during a week while on holidays in Italy, but a)it is simple way too long for a title and b) I'd have to admit how much we gained before taking the plane back to Ireland. 

As I am back to the world of travel blogging, my sister keeps asking for the post on our visit to Como and Cinque Terre, my mom would prefer to read first about our great holidays in Portugal, Nuno about Madeira, others prefer more up-to-date posts on our Irish life. After few months of neglecting this small blog, I am way behind with telling you about our bigger and smaller trips. Poco a poco, I will make up, if you have your preferences, just let me know on facebook, it may help me prioritize. 


It's no secret that we like to eat well.  Food is such an important part of our travels that I spend much more time looking for a nice places to eat than on research on museums or other typical touristic attractions. So before I share with you where we went during our trip to Italy, I will share with your some foodie photos (well, maybe I should write a proof of being guilty of eating and drinking too much). I blame it all on my sister and her friends who took us to some great places and made us eat deep-fried pizza as a starter for a normal pizza and to always drink one more limoncello. We weren’t that innocent, as we never say no to a delicious meal, especially when on holidays, we rarely can escape the temptation to try some new flavors and we stop for too many food-related breaks (in Italy they even have a name for it: the famous aperitivo time).

Aperitivo is the essence of Italian lifestile, a simple ritual that I love. It's the excuse to slow down for a moment, sit down and observe the world. In Northern Italy, Spritz (cocktail of Prosecco, Aperol or Campari and sparkling water-you can always skip water) or glass of prosseco is the most commonly served as aperitivo. Depending on a bar, you get some snacks together with a drink, be it olives, cheese, potato chips, peanuts, small slices of pizza, etc. I lost count how many times we stopped for aperitivo during our Italian mini-vacation, but Mi ha piacutto molto, we liked the ritual so much that after some time we bought a bottle of Aperol and prosseco. Shame that the Irish weather isn’t bit more like in Italy.


Every single region in Italy is famous for different dishes.  In Liguria and the Cinque Terre one must try  focaccia, pesto, ravioli, among other piatti. We were lucky to be in one of the  villages we visited during sagra ravioli di marisco. Sagra is a local festival dedicated to food (in this case ravioli stuffed with seafood), whole village gathers (I think we were the only foreigners there) to eat, dance,  win small prize in a raffle. Food is cheap and delicious, wine is cheap, and I mean 3€ per jar of house wine! Here for that price you won’t even get a pint. So if you ever have the chance to go to a sagra instead of eating in a restaurant, go for it. The atmosphere is great and food is even better. 

One day Magda made tiramisu, and her friend Sara, pizzocheri, a dish typical for Valtellina region that was soo delicious and and sooooo filling (read: after eating, we could not move). Pizzocheri  is a type of pasta, served with potatoes, cheese, butter and cabbage. It’s supposed to be a winter dish to warm you up, but an exception was done and we ate it in June. For the last dinner we were taken to a nice restaurant by the Como lake and were told to try fish from the lake: lavarello and pesce persico.


When I think of Italy, I picture something delicious, I imagine a glass of wine, sun, good mood. Italy never disappoints me, I don’t remember any disappointing dish, and this visit was no different. It was also beautiful as I had a change to visit a new region, the colorful and charming Cinque Terre and stunning region of Como lake (I’m just bit jealous that my sis lives in such a nice place). 

Are you a foodie and a traveler? How important is food for you when you are travelling? If you are a foodie, like us, you may like this facebook gallery (don’t forget to ‘like’ my fanpage, I am so close to reach 250 likes).

Thursday 7 November 2013

Weekend w Cork/ Weekend in Cork


Próbuję sobie przypomnieć czyj to był pomysł, żebyśmy spędzili moje urodziny w Cork. Ostatnie lata mnie trochę rozpieściły, bo po Rzymie, Wenecji czy Amsterdamie, weekendowy wypad samochodem do miasta 200 km wypada trochę blado. Gdyby jeszcze samo miasto mnie zachwyciło, ale niestety, Cork to dla mnie trochę mniejszy i brzydszy Dublin… Przeglądając zdjęcia (widać chyba po nich niestety brak entuzjazmu) po 6 miesiącach doszłam do wniosku, że było kilka detali, które sprawiły, że jednak nie powinnam spisa c tego wyjazdu na straty: jedzenie, wyszukiwanie fajnych szyldów, spacer nad rzeką… 


Pisałam kiedyś, że uwielbiam atmosferę targów (ponieważ dawno mnie nie było, odgrzebię da Was posty o targu w Barcelonie, Porto i Galway), więc nie powinno Was zdziwić, że pierwsze kroki w sobotę skierowaliśmy na targ angielski, English Market. Piękne wiktoriańskie sklepienie(obecny budynek pochodzi z 1788 roku), a na stoiskach można kupić świeże produkty wszystkich rodzajów: lokalne irlandzkie sery, owoce morza i ryby, mięso, pieczywo,  czy posilić się w jednym z wielu stanowisk serwujących proste jedzenie.  Targ jest położony w centrum Cork, więc nie ma wymówi-  spacer jest obowiązkowy! 


Na kolację urodzinową nie mogliśmy wybrać byle jakiej restauracji, więc padło na najlepszą wegetariańską restaurację w Irlandii. Myślałam, że będziemy musieli się obejść smakiem i zadowolić jedzeniem pubowym, bo nie pomyśleliśmy zawczasu o zrobieniu rezerwacji. A w piątek i sobotę normą jest, że prawie do żadnego fajnego lokalu nie można wejść tak sobie z ulicy. Na szczęście niezrażeni faktem, że przez telefon dostaliśmy informację o braku stolików, przeszliśmy się do Cafe Paradiso. Uff, jak to dobrze, że Irlandczycy raczej nie jadają o 21, bo udało się nam zamówić stolik, choć ja zdążyłam wpaść już w kiepski nastrój (wiem, wiem, jedzenie aż takiego znaczenia mieć nie powinno, może następnym razem wyjedziemy gdzieś dalej świętować). Ale jedzenie.. niebo w gębie, no może raj, w końcu nazwa coś sugeruje. Nie spodziewaliśmy się, że wegetariańskie jedzenie może być tak kreatywne i zaskakujące (i drogie, ale to już chyba normalne w tym kraju). Polecam, nie tylko roślinożercom.


W niedzielę po nieudanym shoppingu postanowiliśmy zatrzymać się w zamku w Blarney (w końcu wypada coś pozwiedzać w tej Irlandii i blog jest z założenia podróżniczy, a prawie połowa treści tego posta była o jedzeniu). Zamek, całkiem, całkiem, choć ta legenda z całowaniem kamienia elokwencji jest co najmniej naciągana. Ja byłam już elokwentna i wygadana bez pocałowania kamienia :) Wspięliśmy się jednak na wieżę ze względów czysto widokowych, bo Nuno, mimo, że odstaliśmy swoje w kolejce, odmówił położenia się, zwieszenia głowy w dół i bycia trzymanym za nogi w celu pocałowania kamienia i otrzymania daru elokwencji. Czyli nic nie będzie z jego pomocy przy pisaniu postów. 


Coś dużo Irlandii ostatnio na blogu, w przyszłym poście zabiorę Was do cieplejszego kraju, bo cierpię na brak słońca i potrzebuję go chociaż na zdjęciach.
  

I tried to remember whose idea it was to spent m b-day in Cork. I was spoilt by the b-day escapades to Rome, Venice and Amsterdam, so a weekend gateway in a city that was only 200 km away, didn’t blow me away. If only the city itself had amazed me. But no, for me Cork is just uglier version of Dublin. For the sake f this post I had to go through few photos I took during this trip (and believe me when I say that all I could notice from my pics, was total lack of enthusiasm). Well, not to be that pessimistic, there were few things that made the trip to Cork memorable: food, cool shop signs, walk by the river…But it still was a city that I’m not planning to go back.


It’s no secret that I have a soft spot for food markets (as I’ve written for months you may have forgotten, so here are the links to posts on markets in Barcelona, Porto, Galway). I like their buzzing and vibrant atmosphere. No surprise here, I really enjoyed  English market in Cork. The interior of the building (it dates back to 1788) is impressive, and so are food stands: you can buy everything you want in one place: local Irish cheeses, seafood, fish, meat, bread, or enjoy a simple meal. Market is located in the center of Cork, so you have no excuse but to go for w walk around the city center afterwards. 


We couldn’t just go to a random place to celebrate my b-day, my choice was the best vegetarian restaurant in Ireland. I always forget that on Friday and Saturday all the nice places are usually fully booked, and we were that close to having pub food instead. We were told on the phone that they were fully booked, but Nuno convinced me to pass by the restaurant and ask. We were lucky and they have a free table for 9 pm. The food was divine (well, paradisiacal Gould be a better fit, as the name of theis cute place was Cafe Paradiso. I never had imagined that vegetarian dished could be so creative and surprisingly tasty (and expensive, but eating out is just this way in Ireland). It is highly recommended (unless you can’t imagine meal without meat, and even in such case, you should go and be surprised).  


On Sunday, on our way back to Galway, after unsuccessful shopping, we decided to see  Blarney castle(after all I have to do some travelling around, it is supposed to be a travel blog and in this post I definitely put more emphasis on the food that on the sightseeing). The castle was pretty, but I found the legend of kissing the stone of eloquence … silly. We still climbed the tower- for the views only, we didn’t believe for a second that by simply kissing some stupid stone we suddenly gain the gift of eloquence (I thing you all agree that I already had that gift). Nuno refused to lean on cold stones, being held by a guard just to kiss the stone (not to mention all the saliva that he could imagine on the magic stone), so unfortunately you shouldn’t hope that he starts writing posts with me. 


I hope that you’ve had enough of Ireland as I need some sun, even if only in the picture, so with next posts we will travel to a warmer country.  


Tuesday 5 November 2013

Hurling? Nie znam/ Hurling?Never Heard of it


Hurling- podobno najpopularniejszy sport irlandzki. Hurling? A co to jest? Jeśli taka była Wasza pierwsza reakcja, to nie martwcie się, moja była identyczna. 

Przyznam się bez bicia- nie jestem fanką oglądania sportów. Gdy Nuno chce obejrzeć jakiś mecz, mogę mu towarzyszyć jedynie pod warunkiem, że będzie ktoś jeszcze, dla kogo rozmowa będzie ważniejsza niż to co się dzieje na boisku. Jednak wiem, że sport to nieodłączny element kultury danego kraju, a lubię poznawać wszystkie lokalne koloryty, od gastronomii, po zwyczaje, przez rozrywki.  Czyli po pub crawling, wypiciu litrów Guinnessa i zjedzeniu kilku chowderów, przyszedł czas na zapoznanie się ze sportami narodowymi Irlandii.


Może nawet pamiętacie, że już mieliśmy okazję pójść na mecz rugby (dla odświeżenia post tutaj), a za dawnych czasów mieszkania w Katalonii, udało mi się (czytaj mój tata bardzo chciał zobaczyć mecz Barcy na żywo i fundnął mi bilet) obejrzeć na żywo mecz na Camp Nou).  Nie trzeba mnie było długo namawiać na mecz hurlinga. Mimo że przed przeprowadzką do Irlandii nawet nie słyszałam o takim sporcie. Przed meczem musiałąm się trochę przygotować, przeczytać chociaż reguły gry (nie wiem, co kiedyś ludzie robili bez wyszukiwarki), żeby się nie wstydzić przed innymi kibicami. I przed naszym portugalskim znajomym, który zdecydował, że będzie regularnie chodził na mecze hurlingowe i wspierał drużynę z Galway ponieważ brakuje mu nastroju i atmosfery wspierania jakiejś drużyny. 

Dzięki googlowi dowiedziałam się, że „hurling to jedna z najszybszych gier zespołowych na świecie”- (faktycznie, czasami zawodnicy przerzucali piłeczkę tak szybko, że nie zdążyliśmy obrócić głowy. Nie zapomnij też o okularach, bo piłeczka jest mała. Doprawdy nie wiem, jak można ją widzieć, gdy pada.), że według niektórych źródeł gra ta ma ponad 2000 lat. Inne przydatne fakty: każda drużyna liczy po 15 graczy, kaski na głowach są obowiązkowe, kije hurleys często się łamią podczas meczu, a piłeczki można dotykać każdą częścią ciała. Celem gry jest trafić w bramkę przeciwnika.  Z ciekawostek: nie ma profesjonalnych graczy, graczami są amatorzy, którzy za grę nie otrzymują zapłaty, a poza boiskiem wykonują inne zwyczajne zawody. 


Mecz faktycznie bardzo dynamiczny, nawet przyjemnie się oglądało (powtórki na razie nie planuję, bo jednak jest tyle bardziej interesujących mnie rzeczy), ale to, co najbardziej mi się podobało była przerwa. Wtedy dzieci- te ledwo chodzące i te większe, wychodzą na murawę i ćwiczą. Na ulicach można zresztą często zobaczyć dzieciaki z kijem hurley, ale zobaczyć setki  uśmiechniętych dzieci, które świetnie się bawią w przerwie meczu, to zupełnie inne doświadczenie. 


Mieliście kiedyś okazję iść zobaczyć na żywo popularny w innym kraju sport? Czy zdarzyło Wam się odwiedzić jakieś miasto, bo chcieliście zobaczyć jakiś mecz? 


Hurling is supposed to be  the most popular Irish sport. Hurling? What is that? Don’t worry, my reaction few months ago was the same.  

I honestly admit that I’m not that into watching sports. If Nuno really wants me to go with him and watch a football game, I usually give him one condition: there has to be somebody else that won’t be that interested in the game,  so I can talk with him without being given “the look” (you know, the look that your boyfriend gives you when you try to chat with him when he pays the full attention to the game and you just annoy him). But then I am fully aware that sports are an integral part of the culture of any country, and I really try to get to know all the aspects of foreign cultures. So after pub crawling, drinking many pints of Guinness and eating several chowders, I decided it was time to get familiar with Irish national sports. 


You may remember that I already went to see a rugby game (there is even a post to refresh your memory) and back in the sunny days of my expat live in Barcelona, I got a chance (meaning my dad bought tickets for us) to see a game at the famous Camp Nou). It didn’t take long to convince me to go and see a hurling game. Even though I had never heard about this sport before moving to Ireland. I just had to prepare myself before the game = google the basic rules of the game (thank God we live in google and wikipedia era). And during the game I would just ask my Portuguese friends to explain me the basics, as Luis decided to support Galway hurling team, as he missed the spirit of being a fan and the atmosphere of a live game. 


Thanks  to google, I found out that  "hurling is one of the fastest team sports in the world" - (that’s the fact, the ball was thrown so fast that we lost track of it many times during the game, you just have to keep moving your head and remember not to leave your glasses at home as you definitely need them to see the small ball. No idea how one can see the ball when it’s raining). According to some sources, this game dates back more than 2000 years ago. Other useful facts: each team has 15 players, helmets are a must, wooden sticks- called hurleys- tend to break  often during the game, and players can touch the ball with any part of the body. The aim of the game is to throw a ball between goal posts of the opposite team. What I found interesting was that there are no professional players, the players are amateurs who are not paid, and  beyond the field they have just jobs. 

The game was really very dynamic and  fun to watch (which doesn’t mean that I am planning to repeat the experience any time soon, I find other activities more interesting), but what I enjoyed the most was the break. During the break is when children- small and bigger ones, and toddlers that barely can hold the hurley, take over the field and practice. Seeing a kid with a hurley stick is quite a normal view in Ireland, but seeing hundreds of happy kids having fun during a break in a game, was a completely different experience. 


Have you ever had the chance to see a live game of a popular sport in another country? Have you ever visited a city just because you wanted to see a game there? 

Sunday 3 November 2013

Owce w Connemarze/ Sheep in Connemara


Jadąc przez Connemarę spotyka się więcej owiec niż ludzi, dlatego owce pojawiają się już od tytułu postu. Moja siostra planując odwiedziny w Irlandii zażyczyła, żeby ją zawieźć w miejsce, gdzie mogłaby sfotografować słynną zieleń wyspy, najlepiej z owcą w tle, taki typowo pocztówkowy widok. Gdy po Connemarze obwoziliśmy naszych znajomych, to co kilka minut musieliśmy się zatrzymywać, bo przecież owcom na drodze trzeba zrobić zdjęcie, są takie urocze przecież. 


Connemara, obok Klifów Moherowych, to obowiązkowy przystanek dla turystów odwiedzających Zachodnie Wybrzeże. My odwiedziliśmy już ten region kilkakrotnie, na razie tylko samochodem, ale na wiosnę chętnie wybiorę się do parku narodowego i przejdę kilka pieszych tras. Muszę tylko Nuno namówić, po chodzenie po górach to raczej nie jest jego ulubiona rozrywka. Szczególnie w deszczu, a w Connemarze nie sposób prawie tego uniknąć, bo według statystyk można się spodziewać deszczu przez 238 dni w roku. Dla tych, co pogody Irlandzkiej nie znają, małe wyjaśnienie: tu deszcze może padać 15 razy w ciągu dnia, przejaśnia się i pada, pada i wychodzi słońce. 


W Connemarze łatwo się zakochać, jeśli ceni się kontakt z naturą. Bo dla natury tylko warto tu przyjechać. Oczywiście jest kilka turystycznych zabytków (o tym w osobnym poście), ale wypadają one blado w porównaniu z widokami, których człowiek nie umiałby stworzyć. 


Ten czarujący, ale jednocześnie odludny i region przecinają piękne jeziora, góry i bagna. Jeśli się spieszysz, to Connemara nie jest dla ciebie. Tu dominuje brak pośpiechu, cisza i spokój. Czasami słychać tylko świst wiatru lub pobekiwanie owiec. I trzeba tylko jechać przed siebie, gdzie oczy nas poniosą. Jest po prostu pięknie. 

Po więcej zdjęć z Connemary zapraszam na blogowy fanpage. Albo w odwiedziny. 


When you drive through Connemara, you can get the impression that you meet more sheep than people. Well, that’s not the impression, it’s the fact. So don’t think my post title is strange!
When my sister was coming to visit us in Ireland, she told us to take her somewhere where she could take a picture if the famous green of the Emerald island, most preferably with sheep in the background. You get it, a typical postcard view that comes to your mind when you think of Ireland. When we took our friends to show them the Connemara region, we had to stop the car every 5 minutes as sheep were so cute that you just had to take hundreds of photos with sheep and mountains/lake/empty road/ etc. 


Connemara (and Cliffs of Moher), is a must if you visit the Irish west coast. We have already visited the region several times, so far only by car, but I would really like to hike in the national park. Easy peasy, I just have to convince Nuno to walk for few hours in the mountains (as you can imagine it’s not really his thing, as in Portugal they go to the mountains only to swim in the lakes that happen to be in the mountain, you don’t actually walk for hours just for the sake of walking!). And walking in the rain that is, as according to statistics, it’s expected to rain for 238 days a year. For those who are not that familiar with the Irish weather, I owe you a little explanation: here in Ireland, it can rain 15 times per day: it rains, it stops, it rains, the sun comes out, it rains… You get the picture.


It’s easy to fall in love with Connemara (when you are into nature that is, if you prefer the city, Connemara will still capture you with its beauty). You come here for the nature. Of course, there are a few touristic spots (more on that in a separate entry), but they  are nothing when you compare with what Mother Nature created. 


This charming, yet secluded and sometimes unfriendly,  region  is crossed by lakes, mountains and swamps. If you are in a hurry, then you better not come here, as Connemara is not for those who don’t have the time or patience. You have to slow down.. You can hear the silence, where only wind and sheep can be heard. Just drive ahead, in any direction you want. And appreciate the simple beauty of Connemara.

For more pictures visit the blog facebook fanpage. Or visit us and we take you there.

Saturday 2 November 2013

Czyli gdzie byliśmy kiedy nas nie było?


... czyli gdzie byliśmy, kiedy nas nie było...

Nawet nie zauważyłam, kiedy zleciały te miesiące od ostatniego wpisu. Blog się zakurzył, o jego istnieniu przypominały mi tylko anonimowe komentarze spamowe i kilku wiernych czytelników.

Dopadło mnie zwątpienie po co pisać, o czym pisać i dla kogo pisać. Nie do końca udało mi się zwalczyć wątpliwości, chętnie odkryłabym jakąś nową formę pisania, ale zanim mi się to uda, to wrócę i popiszę tutaj :) A jest o czym, bo przecież nie było jeszcze o portugalskim roadtripie, na który zabraliśmy moich rodziców, nie było o odwiedzinach znajomych i rodziny w Irlandii, nie było o naszych wakacjach na Maderze i portugalskim ślubie (ubiegam pytania, nie, nie naszym) czy czerwcowym wypadzie do przepięknego włoskiego regionu Cinque Terre.



A ponieważ irlandzka jesienna pogoda (czytaj: deszcze, opady, deszcze, mokro, wiatr) sprzyja piciu litrów herbaty, to mogę się nią delektować i przy okazji tworzyć posty w ilościach hurtowych (no może z tym nadmiarem to przesadzam, w międzyczasie muszę studiować przecież zasady irlandzkiego ruchu drogowego i przewodnik po moim mega skomplikowanym aparacie fotograficznym, bo wykorzystuję na razie ułamek jego możliwości). Nuno jesienne wieczory wypełnia sobie inaczej, ale od czasu do czasu domaga się wpisów na blogu. Niestety nie znaczy to, że mi pomoże w pisaniu :) Ale ja wracam do blogosfery.






So where we went when we were gone? 

I haven’t even noticed that my last post was written months ago! Time really flies. I have to dust off the blog… and hopefully in few weeks  hundreds of anonymous spam comments will change into comments written by existing readers (as you know comments feed the blog and give me motivation to keep writing). Some faithful readers were asking if we were alive, if we were still in Ireland, to you I owe you the explanation that I was just looking for the reasons why/about what/ for whom I was to write a blog. I would like to reinvent the blog or find another was/place to keep writing, but still haven’t figured out how to do it, so for the time being I will just stick to what I know. So expect a lot of posts, cause when we were gone we visited few nice places, ate nice things and were visited by friends and family. 

Now the big question will be what to describe as first: a Portuguese roadtrip with my parents? Discovering Ireland with friends and family? Our holidays in Madeira and Portuguese wedding (in case you are wondering: no, not ours) or June excursion to the beautiful Italian region of Cinque Terre. 



And because it’s autumn and evenings are really long (and as you can imagine in Ireland, it rains, rains and rains), I can enjoy my cups and cups of tea while writing. Well, don’t expect to get posts every days as I still have to study for the driving test and finally discover all the fancy features of my advanced camera, as I really should not only use the auto options. Nuno has different way of spending his evenings (but I’m not gonna complain about playstation and the games) but he occasionally complain that I stopped writing.  So I am back. 

Wednesday 27 November 2013

Dublin, wersja turystyczna/ Dublin, touristic version


Lubię Dublin. Gdybym mogła magicznie zamienić miejsce zamieszkania w obrębie Irlandii, to bez wahania już jutro byłabym w Dublinie.  O kilku powodach, dla których polubiłam Dublin pisałam w tym poście. Obiecywałam więcej, ale musiało minąć 9 miesięcy, żeby powstał kolejny post o stolicy wyspy.


Za pierwszym razem przechadzaliśmy się po mieście, co byście wiedzieli, jeśli kliknęliście w linka. Tym razem jednak, korzystając z wizyty mojego taty, poznaliśmy Dubli, jak na prawdziwych turystów przystało. Tak, zaliczyliśmy wszystko, co turysta absolutnie musi zobaczyć w Dublinie. Na pierwszy rzut poszedł piątkowy wieczór w pubie, z Guinnessem oraz muzyką na żywo w tle. Sobotę rozpoczęliśmy full irish breakfast, potem spacerek do Trinity College, odstanie w kolejce i zobaczenie słynnej Book of Kells, a potem spacerek (mógłby być autobus, ale w końcu mieliśmy full irish breakfast, a te kiełbaski i bekon należałoby jednak spalić) do fabryki Guinnessa. Bardziej turystycznego planu na sobotnie przedpołudnie nie dało się chyba wymyślić. 


Po południu, a jakże, Temple bar i puby. Tu guinness, tam kolejny pint, ani się obejrzeliśmy a w pubie spędziliśmy z 2 godziny, ale na nasze usprawiedliwienie mamy deszczową pogodę i klimat irlandzkich pubów (zasługują na osobny post, ale nie obiecuję nic, bo coś mi nie wychodzi trzymanie terminów).


Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja wolę sobie czasami bez celu chodzić po mieście, powłóczyć się brzegiem rzeki, czy zagubić się w nieznanych zakamarkach nowego miasta. Tak „zwiedzaliśmy” Dublin za pierwszym razem. Bez presji czasu, bez konieczności wejścia gdziekolwiek. Wiedzieliśmy, że Dublin odwiedzimy niejeden jeszcze raz. We wrześniu poszliśmy jednak do tak zwanych atrakcji turystycznych miasta, więc zwiedzanie tym razem miało konkretny cel i cenę (bo ani Guinness factory za 16€ ani Book of kells- chyba 8,50€ do najtańszych atrakcji nie należą. Dodatkowo pogoda niezbyt dopisała tym razem, więc Dublin już mnie nie oczarował tak, jak przy pierwszej wizycie (kulinarnie nadal było jednak tak dobrze, że zamieniłabym Galway na stolicę bez mrugnięcia okiem). Wtedy były tylko ochy i achy, a teraz umiarkowany entuzjazm. Może po prostu powinniśmy więcej spacerować i zamienić wejście do fabryki Guinnessa na kilka pintów w lokalnych pubach?A oglądanie książki (wiem, że nie jest to jakaś pierwsza z brzegu książka, ale jeden z najważniejszych zabytków irlandzkich, wpisany na listę Guinnessa) też sobie odpuścić, chyba że ktoś jest pasjonatem średniowiecznej historii i manuskryptów…


A na wiosnę planuję Dublinowi dać trzecią szansę. 


I like Dublin. If I could magically close my eyes and change my current city (i.e. Galway), I would be in Dublin tomorrow. Here is a link to 5 reasons why we liked Dublin the first time we went there. I promised more post on that subject and it took me nine months to write the post (and believe me, translation it into English was why I almost changes my mind… I must be insane, should read a book or watch TV instead of blogging in English… are there even any non-Polish readers here?)


As you could see from the previous post (that is, if you actually clicked the link), that we just wandered around the city. The second time, in September, we were real tourists. We saw all the must-sees, we queued to enter to famous touristic spots, we did it all. We started on Friday- with a pint of Guinness and live music, in a pub of course, where else? Ireland= pub :) We had Full Irish Breakfast on Saturday, then we walked to Trinity College, we had to queue to see the famous Book of Kells, then we walked again (we could have taken a bus, but the Full Irish had to be burnt) to to the Guinness factory . I couldn’t come with more touristic schedule. Well, actually I could, as in the afternoon  we went to Temple Bar district to have few pints in different pubs. I should really write a separate post on Irish pubs, but won’t promise anything as I obviously can’t keep my word. 


I do not know if it’s only me, but I prefer to aimlessly walk around a city I visit the first time, I always choose a walk by the river that enter some museum, I will rather get lost and discover some unexpected gems than to spend hour in a queue to some famous monument. This is how we visited Dublin the first time- no time pressure, no need to go anywhere specific. We knew there would be more visits in the future. 


In September, however, we went to the so-called tourist attractions, this time exploring Dublin had its purpose and price (because neither the entrance to  Guinness factory for 16 € nor Book of Kells -8,50 € can be called cheap). Weather didn’t help. As much as I was delighted and charmed by Dublin months ago, the second time my enthusiasm was moderate (but a foodie part was still satisfying…). Maybe we should just go have a pint in a pub than going to the Guinness Factory? Maybe we should just walk by the river instead of queuing to see the famous book (I know it’s not just any book, but one of most important Irish treasures  but I’m not that passionate about medieval history or manuscripts)?


Well, I’m going to give Dublin  a third chance in Spring.

Friday 22 November 2013

Krótki post o roadtrip/ Short post about a roadtrip


Uwielbiam podróżować samochodem. Można się zatrzymać po drodze w dowolnym miejscu. Można zmienić pod wpływem impulsu plan podróży. Nie chodzi przecież tylko o to,  aby dojechać z punktu A do punktu B. Czasami chodzi o podróż samą w sobie. Lubię obserwować Nuno, jak podekscytowany wybiera piosenki na CD, których słuchamy w drodze. Jeszcze bardziej lubię wspominać pewne podróże i momenty podczas nich przeżyte, które dana piosenka przywołuje. 


Uśmiecham się na wspomnienie objazdowego wyjazdu na Sardynii, po którym stwierdziłam, że fiat500 to autko dla mnie. Polecam wszystkim roadtrip po Portugalii, na jaki zabraliśmy moich rodziców.  Albo odkrywanie urokliwych małych miasteczek na Majorce…


Marzy mi się roadtrip słynną drogą 66 w Stanach. Marzy mi się wynajęcie kamperu i zwiedzeniu w ten sposób Australii czy Nowej Zelandii.

Dziś krótki post, bo w piątek po pracy nie uśmiecha mi się spędzać czasu przed ekranem. Lepiej iść do pubu na pinta, w końcu jestem w Irlandii…




I love to travel by car. You can stop anywhere and  for as long as you want. You can totally change your itinerary if you feel like it. It’s not just driving from A to B, sometimes what counts more is the journey itself. 



I like when Nuno chooses the music for the CD that we listen to too many times during a trip. I like it even more when certain song brings back memories from different trips that we made.  Like the roadtrip in Sardinia where we discovered so many beaches and where I decided that a fiat500 (that we rented) would make a perfect car for me. I would recommend everyone to plan a road trip in Portugal, my parents absolutely loved it. Or discovering small adorable towns on Mallorca… or…


I dream of  riding the famous route 66.  I hope that one day I will hire a camper and travel through Australia or New Zealand.

Today is Friday, and since in Ireland on  a Friday you go to a pub, let’s cut this post short. 

Saturday 16 November 2013

Bello Bellagio


Podczas podróży (bo mieszkanie w takim to już zupełnie inna bajka) uwielbiam małe miasteczka. Jest ich pełno w krajach południowych, w Portugalii, Włoszech, Hiszpanii… Takie na godzinny spacer. Takie, w którym bez pośpiechu chodzimy, by po chwili przysiąść na kawę. Lub aperitivo. Lub gelato. W sumie można na jedno i drugie, nigdy nie odmawiaj takim małym codziennym przyjemnościom.

Jak wybieracie następny kraj, miasto lub region, który odwiedzicie? O niektórych marzymy całe życie, o innych tyle dobrego słyszeliśmy, a niektóre miejsca odwiedzamy, aby odwiedzić rodzinę i znajomych. I tak było w przypadku Como, gdzie od ponad trzech lat mieszka moja siostra. Gdy w końcu nas zaprosiła do siebie, nie mogliśmy nie skorzystać! Tym więc sposobem mieliśmy okazje poznać jedną z pocztówkowych wizytówek północnych Włoch, najgłębsze jezioro Alp. A jak wiadomo, na jeziorze najlepiej sobie popływać, więc zaplanowaliśmy sobie całodniowy rejsik promem z przystankami w malowniczych miejscowościach. Już same ich nazwy brzmią poetycko(albo to przez moje nostalgiczne wspomnienia tak mi się wydaje): Bellagio, Menaggio, Varenna…Zdecydowaliśmy się popłynąć aż do Bellagio, które uważane jest za najbardziej malownicze i zyskało nawet miano „perły jeziora Como”, a w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Lenno. 


Widoki z wody są niesamowite, widoki na jezioro są niesamowite… nie ma co się zatem dziwić, że sławy takie jak Madonna czy George Clooney mają tu domy, a jezioro było tłem w takich filmach jak Casino Royale czy  Gwiezdne wojny: część II - Atak klonów. Szkoda, że nie mieliśmy małej własnej łódeczki i czasu na odkrycie wszystkich położonych nad Como miasteczek. 


Bellagio ma urokliwą starówkę, kilka stromych uliczek, kościół… i to by było na tyle. Czasami dla odmiany dobrze jest wybrać się w miejsce, w którym nikt nie zrobił listy: 10 rzeczy, które koniecznie musisz zobaczyć, z prostego powodu: nie znalazłby ich aż 10. Delektowaliśmy się słońcem, poddaliśmy się dolce fare niente, znaleźliśmy ukrytą małą knajpkę i rozkoszowaliśmy się rozmową przy Spitzu i przekąskach. Nie potrzebowaliśmy nic więcej do szczęścia. No może pysznego gelato, takiego, które tylko we Włoszech tak smakuje. Pokręciliśmy się troszkę po Bellagio i czas było wracać…


Właśnie zdałąm sobie sprawę, że dzisiejszy post jest 200 postem na tym blogu. Jeśli lubisz tu zaglądać, zostaw komentarz albo polub fanpage bloga na facebooku.


When travelling (as to live In one, is Just another story), I love to explore tiny picturesque towns. There are plenty of those in countries like Portugal, Italy, Spain..They are perfect for a one-hour walk around. Where after that hour, you can just find a nice café and sit down for a coffee. Or aperitivo. Or gelato. Well, you always can have it all- never say no to small pleasures…

How do you decide where to travel next? You dream about some places, cities, countries, you’ve heard only nice things about other destinations and to some places you go to visit your friends or family. My sister’s been living in Como for around 3 years so when she finally invited us, we just couldn’t say no (who says no to Italian holidays anyway?). this invitation meant that we had the chance to visit one of the postcard views from the northern Italy, the deepest lake in the Alps. And because the lake is perfect for a boat trip, we spend the whole day on a cruise and visited some picturesque towns. Names itself sound so poetic (or it’s just me being nostalgic): Bellagio, Menaggio, Varenna ... We decided to hop off in Bellagio, which is considered the most picturesque one and is known as  the pearl of Lake Como and on our way back we stopped in Lenno. 


The views from the water are amazing, the views of the lake are amazing ... no wonder it is here that celebrities like Madonna or George Clooney bought  houses, and that blockbusters like Casino Royale and Star Wars: Episode II - Attack of the Clones were filmed there. I just wish we had our own private boat or yacht and lots of time to explore all the small town on the lake shores.


Bellagio has a charming old town , a few steep streets , the church ... and that would probably be all. Doesn’t it feel good to be in such a place where nobody made a list of 10 things/places to do/see, as there simply aren’t 10 things to see/do? We just found it perfect, enjoyed the sun, found a small café and talked for quite some time sipping our Spritz. We didn’t need anything else to feel happy. Maybe a gelato, that only in Italy has this taste that you remember after you’re back home.  


I've just notice that this is the 200th post on this blog! Wow. 

Tuesday 12 November 2013

Rozpusta jedzeniowa we Włoszech/ Italian food indulgence


Pierwotnie post miał nosić tytuł: Ile kilo można przytyć podczas tygodniowego pobytu we Włoszech, ale to  a) za długi tytuł i b)musiałabym się przyznać o ile ciężsi wsiadaliśmy do samolotu z Malpensie. 
Po powrocie do blogowania moja siostra dopomina się postów z odwiedzin w Como i Cinque Terre, moja mama wolałaby najpierw poczytać o wspólnych wakacjach w Portugalii, Nuno chyba o Maderze, jeszcze inni woleliby bieżące posty z Irlandii. Kilkumiesięczna przerwa w pisaniu ma swoje poważne konsekwencje, ale powoli, pomalutku, nadrabiam wszystko.  Możecie zasugerować na facebooku, o czym chcielibyście czytać, pomoże mi to w ustaleniu priorytetów. 

Nie jest tajemnicą, że lubimy sobie dobrze zjeść. Jedzenie jest dla nas na tyle ważne, że przed wyjazdem częściej szukam dobrych lokali niż np. muzeów czy innych atrakcji turystycznych. Dlatego też na pierwszy rzut pójdzie jedzeniowa fotorelacja (a raczej fotograficzne udokumentowanie naszego „małego” obżarstwa)  z pobytu w Como i okolicach oraz w regionie Cinque Terre. Trochę obwiniam moją siostrę i jej znajomych, że zabrali nas do fantastycznych knajpek na pyszne jedzenie i namawiali na kolejny kawałek pizzy czy jeszcze jeden kieliszeczek limoncello. Ale na wyjazdach nie uświadczysz w nas silnej woli i łatwo poddawaliśmy się pokusie spróbowania kolejnego wybornego likieru czy zrobienia przerwy na jeszcze jedno aperitivo. 


Aperitivo to sposób na pobudzenie apetytu, to kwintesencja włoskiego stylu życia, rytuał, który uwielbiam. To taki pretekst, by zwolnić na chwilę, przysiąść i obserwować.  Na północy najczęściej jako aperitivo pije się Spritz (koktajl z Prosecco, Aperolem lub Campari i gazowaną wodą- wodę można pominąć :) albo po prostu kieliszek prosseco. Do tego, w zależności od baru, podają małe przekąski- oliwki, chipsy, sery, kawałki pizzy, etc. Nie wiem, ile przerw na aperitivo zrobiliśmy podczas naszych włoskich mini wakacji, ale Mi ha piacutto molto, na tyle, że po powrocie zaopatrzyliśmy się w Aperol i Prosseco.  Szkoda tylko, że irlandzka pogoda choć trochę bardziej nie przypomina tej we Włoszech.

Każdy region Włoch słynie z innych dań, w  Ligurii i Cinque Terre nie można nie spróbować między innymi focacci, pesto, ravioli. W jednym z miasteczek trafiliśmy na sagra ravioli di marisco-czyli taki jarmark, święto poświęcone jedzeniu (w tym przypadku ravioli z nadzieniem z owocami morza), na które schodzi się cała wieś. Były i tańce, i strzelnica z fantami, ale najważniejsze było jedzenie (no i może fakt, że dzbanek dobrego domowego wina kosztował 3€). Jeśli macie okazję, zrezygnujcie z restauracji na rzecz takich lokalnych jarmarków czy targów, bo atmosfera jest niesamowita, a jedzenie tanie i dobre. 


Jednego dnia Magda zrobiła tiramisu, a jej koleżanka Sara, pizzocheri, danie typowe regionu valtellina i baaardzo pożywne (czytaj: po zjedzeniu nie mogliśmy się ruszać). Pizzocheri to rodzaj makaronu, serwowany jest z ziemniakami, serem, masłem i kapustą. Normalnie je się to danie zimą, na rozgrzanie,  ale zrobiono dla nas wyjątek.  W Como zjedliśmy też występujące (chyba tylko w tym)  w jeziorze ryby: lavarello i pesce persico.

Włochy zawsze kojarzą mi się z dobrym jedzeniem i tym razem się nie rozczarowaliśmy. Widokowo też było przepięknie (coś w tym jest, że Włochy zawsze pojawiają się wysoko w rankingu najpiękniejszych krajów świata), miasteczka Cinque Terre są tak kolorowe i urocze, że wszystkie zdjęcia wyglądają jak pocztówki, a będąc w Como zazdrościliśmy Magdzie, że ma takie widoki na co dzień. 


Czy wy też jesteście takimi foodie w podróży?  Jak ważne jest dla Was, co i gdzie zjecie na wyjeździe? Jeśli też lubicie sobie pojeść na wakacjach, zapraszam do facebookowej galerii po więcej zdjęć (nie zapomnijcie ‘polubić’ strony facepagu bloga, brakuje mi zaledwie kilku lubiących do 250).


The title for this post was supposed to be: How many kilos you can put on  during a week while on holidays in Italy, but a)it is simple way too long for a title and b) I'd have to admit how much we gained before taking the plane back to Ireland. 

As I am back to the world of travel blogging, my sister keeps asking for the post on our visit to Como and Cinque Terre, my mom would prefer to read first about our great holidays in Portugal, Nuno about Madeira, others prefer more up-to-date posts on our Irish life. After few months of neglecting this small blog, I am way behind with telling you about our bigger and smaller trips. Poco a poco, I will make up, if you have your preferences, just let me know on facebook, it may help me prioritize. 


It's no secret that we like to eat well.  Food is such an important part of our travels that I spend much more time looking for a nice places to eat than on research on museums or other typical touristic attractions. So before I share with you where we went during our trip to Italy, I will share with your some foodie photos (well, maybe I should write a proof of being guilty of eating and drinking too much). I blame it all on my sister and her friends who took us to some great places and made us eat deep-fried pizza as a starter for a normal pizza and to always drink one more limoncello. We weren’t that innocent, as we never say no to a delicious meal, especially when on holidays, we rarely can escape the temptation to try some new flavors and we stop for too many food-related breaks (in Italy they even have a name for it: the famous aperitivo time).

Aperitivo is the essence of Italian lifestile, a simple ritual that I love. It's the excuse to slow down for a moment, sit down and observe the world. In Northern Italy, Spritz (cocktail of Prosecco, Aperol or Campari and sparkling water-you can always skip water) or glass of prosseco is the most commonly served as aperitivo. Depending on a bar, you get some snacks together with a drink, be it olives, cheese, potato chips, peanuts, small slices of pizza, etc. I lost count how many times we stopped for aperitivo during our Italian mini-vacation, but Mi ha piacutto molto, we liked the ritual so much that after some time we bought a bottle of Aperol and prosseco. Shame that the Irish weather isn’t bit more like in Italy.


Every single region in Italy is famous for different dishes.  In Liguria and the Cinque Terre one must try  focaccia, pesto, ravioli, among other piatti. We were lucky to be in one of the  villages we visited during sagra ravioli di marisco. Sagra is a local festival dedicated to food (in this case ravioli stuffed with seafood), whole village gathers (I think we were the only foreigners there) to eat, dance,  win small prize in a raffle. Food is cheap and delicious, wine is cheap, and I mean 3€ per jar of house wine! Here for that price you won’t even get a pint. So if you ever have the chance to go to a sagra instead of eating in a restaurant, go for it. The atmosphere is great and food is even better. 

One day Magda made tiramisu, and her friend Sara, pizzocheri, a dish typical for Valtellina region that was soo delicious and and sooooo filling (read: after eating, we could not move). Pizzocheri  is a type of pasta, served with potatoes, cheese, butter and cabbage. It’s supposed to be a winter dish to warm you up, but an exception was done and we ate it in June. For the last dinner we were taken to a nice restaurant by the Como lake and were told to try fish from the lake: lavarello and pesce persico.


When I think of Italy, I picture something delicious, I imagine a glass of wine, sun, good mood. Italy never disappoints me, I don’t remember any disappointing dish, and this visit was no different. It was also beautiful as I had a change to visit a new region, the colorful and charming Cinque Terre and stunning region of Como lake (I’m just bit jealous that my sis lives in such a nice place). 

Are you a foodie and a traveler? How important is food for you when you are travelling? If you are a foodie, like us, you may like this facebook gallery (don’t forget to ‘like’ my fanpage, I am so close to reach 250 likes).

Thursday 7 November 2013

Weekend w Cork/ Weekend in Cork


Próbuję sobie przypomnieć czyj to był pomysł, żebyśmy spędzili moje urodziny w Cork. Ostatnie lata mnie trochę rozpieściły, bo po Rzymie, Wenecji czy Amsterdamie, weekendowy wypad samochodem do miasta 200 km wypada trochę blado. Gdyby jeszcze samo miasto mnie zachwyciło, ale niestety, Cork to dla mnie trochę mniejszy i brzydszy Dublin… Przeglądając zdjęcia (widać chyba po nich niestety brak entuzjazmu) po 6 miesiącach doszłam do wniosku, że było kilka detali, które sprawiły, że jednak nie powinnam spisa c tego wyjazdu na straty: jedzenie, wyszukiwanie fajnych szyldów, spacer nad rzeką… 


Pisałam kiedyś, że uwielbiam atmosferę targów (ponieważ dawno mnie nie było, odgrzebię da Was posty o targu w Barcelonie, Porto i Galway), więc nie powinno Was zdziwić, że pierwsze kroki w sobotę skierowaliśmy na targ angielski, English Market. Piękne wiktoriańskie sklepienie(obecny budynek pochodzi z 1788 roku), a na stoiskach można kupić świeże produkty wszystkich rodzajów: lokalne irlandzkie sery, owoce morza i ryby, mięso, pieczywo,  czy posilić się w jednym z wielu stanowisk serwujących proste jedzenie.  Targ jest położony w centrum Cork, więc nie ma wymówi-  spacer jest obowiązkowy! 


Na kolację urodzinową nie mogliśmy wybrać byle jakiej restauracji, więc padło na najlepszą wegetariańską restaurację w Irlandii. Myślałam, że będziemy musieli się obejść smakiem i zadowolić jedzeniem pubowym, bo nie pomyśleliśmy zawczasu o zrobieniu rezerwacji. A w piątek i sobotę normą jest, że prawie do żadnego fajnego lokalu nie można wejść tak sobie z ulicy. Na szczęście niezrażeni faktem, że przez telefon dostaliśmy informację o braku stolików, przeszliśmy się do Cafe Paradiso. Uff, jak to dobrze, że Irlandczycy raczej nie jadają o 21, bo udało się nam zamówić stolik, choć ja zdążyłam wpaść już w kiepski nastrój (wiem, wiem, jedzenie aż takiego znaczenia mieć nie powinno, może następnym razem wyjedziemy gdzieś dalej świętować). Ale jedzenie.. niebo w gębie, no może raj, w końcu nazwa coś sugeruje. Nie spodziewaliśmy się, że wegetariańskie jedzenie może być tak kreatywne i zaskakujące (i drogie, ale to już chyba normalne w tym kraju). Polecam, nie tylko roślinożercom.


W niedzielę po nieudanym shoppingu postanowiliśmy zatrzymać się w zamku w Blarney (w końcu wypada coś pozwiedzać w tej Irlandii i blog jest z założenia podróżniczy, a prawie połowa treści tego posta była o jedzeniu). Zamek, całkiem, całkiem, choć ta legenda z całowaniem kamienia elokwencji jest co najmniej naciągana. Ja byłam już elokwentna i wygadana bez pocałowania kamienia :) Wspięliśmy się jednak na wieżę ze względów czysto widokowych, bo Nuno, mimo, że odstaliśmy swoje w kolejce, odmówił położenia się, zwieszenia głowy w dół i bycia trzymanym za nogi w celu pocałowania kamienia i otrzymania daru elokwencji. Czyli nic nie będzie z jego pomocy przy pisaniu postów. 


Coś dużo Irlandii ostatnio na blogu, w przyszłym poście zabiorę Was do cieplejszego kraju, bo cierpię na brak słońca i potrzebuję go chociaż na zdjęciach.
  

I tried to remember whose idea it was to spent m b-day in Cork. I was spoilt by the b-day escapades to Rome, Venice and Amsterdam, so a weekend gateway in a city that was only 200 km away, didn’t blow me away. If only the city itself had amazed me. But no, for me Cork is just uglier version of Dublin. For the sake f this post I had to go through few photos I took during this trip (and believe me when I say that all I could notice from my pics, was total lack of enthusiasm). Well, not to be that pessimistic, there were few things that made the trip to Cork memorable: food, cool shop signs, walk by the river…But it still was a city that I’m not planning to go back.


It’s no secret that I have a soft spot for food markets (as I’ve written for months you may have forgotten, so here are the links to posts on markets in Barcelona, Porto, Galway). I like their buzzing and vibrant atmosphere. No surprise here, I really enjoyed  English market in Cork. The interior of the building (it dates back to 1788) is impressive, and so are food stands: you can buy everything you want in one place: local Irish cheeses, seafood, fish, meat, bread, or enjoy a simple meal. Market is located in the center of Cork, so you have no excuse but to go for w walk around the city center afterwards. 


We couldn’t just go to a random place to celebrate my b-day, my choice was the best vegetarian restaurant in Ireland. I always forget that on Friday and Saturday all the nice places are usually fully booked, and we were that close to having pub food instead. We were told on the phone that they were fully booked, but Nuno convinced me to pass by the restaurant and ask. We were lucky and they have a free table for 9 pm. The food was divine (well, paradisiacal Gould be a better fit, as the name of theis cute place was Cafe Paradiso. I never had imagined that vegetarian dished could be so creative and surprisingly tasty (and expensive, but eating out is just this way in Ireland). It is highly recommended (unless you can’t imagine meal without meat, and even in such case, you should go and be surprised).  


On Sunday, on our way back to Galway, after unsuccessful shopping, we decided to see  Blarney castle(after all I have to do some travelling around, it is supposed to be a travel blog and in this post I definitely put more emphasis on the food that on the sightseeing). The castle was pretty, but I found the legend of kissing the stone of eloquence … silly. We still climbed the tower- for the views only, we didn’t believe for a second that by simply kissing some stupid stone we suddenly gain the gift of eloquence (I thing you all agree that I already had that gift). Nuno refused to lean on cold stones, being held by a guard just to kiss the stone (not to mention all the saliva that he could imagine on the magic stone), so unfortunately you shouldn’t hope that he starts writing posts with me. 


I hope that you’ve had enough of Ireland as I need some sun, even if only in the picture, so with next posts we will travel to a warmer country.  


Tuesday 5 November 2013

Hurling? Nie znam/ Hurling?Never Heard of it


Hurling- podobno najpopularniejszy sport irlandzki. Hurling? A co to jest? Jeśli taka była Wasza pierwsza reakcja, to nie martwcie się, moja była identyczna. 

Przyznam się bez bicia- nie jestem fanką oglądania sportów. Gdy Nuno chce obejrzeć jakiś mecz, mogę mu towarzyszyć jedynie pod warunkiem, że będzie ktoś jeszcze, dla kogo rozmowa będzie ważniejsza niż to co się dzieje na boisku. Jednak wiem, że sport to nieodłączny element kultury danego kraju, a lubię poznawać wszystkie lokalne koloryty, od gastronomii, po zwyczaje, przez rozrywki.  Czyli po pub crawling, wypiciu litrów Guinnessa i zjedzeniu kilku chowderów, przyszedł czas na zapoznanie się ze sportami narodowymi Irlandii.


Może nawet pamiętacie, że już mieliśmy okazję pójść na mecz rugby (dla odświeżenia post tutaj), a za dawnych czasów mieszkania w Katalonii, udało mi się (czytaj mój tata bardzo chciał zobaczyć mecz Barcy na żywo i fundnął mi bilet) obejrzeć na żywo mecz na Camp Nou).  Nie trzeba mnie było długo namawiać na mecz hurlinga. Mimo że przed przeprowadzką do Irlandii nawet nie słyszałam o takim sporcie. Przed meczem musiałąm się trochę przygotować, przeczytać chociaż reguły gry (nie wiem, co kiedyś ludzie robili bez wyszukiwarki), żeby się nie wstydzić przed innymi kibicami. I przed naszym portugalskim znajomym, który zdecydował, że będzie regularnie chodził na mecze hurlingowe i wspierał drużynę z Galway ponieważ brakuje mu nastroju i atmosfery wspierania jakiejś drużyny. 

Dzięki googlowi dowiedziałam się, że „hurling to jedna z najszybszych gier zespołowych na świecie”- (faktycznie, czasami zawodnicy przerzucali piłeczkę tak szybko, że nie zdążyliśmy obrócić głowy. Nie zapomnij też o okularach, bo piłeczka jest mała. Doprawdy nie wiem, jak można ją widzieć, gdy pada.), że według niektórych źródeł gra ta ma ponad 2000 lat. Inne przydatne fakty: każda drużyna liczy po 15 graczy, kaski na głowach są obowiązkowe, kije hurleys często się łamią podczas meczu, a piłeczki można dotykać każdą częścią ciała. Celem gry jest trafić w bramkę przeciwnika.  Z ciekawostek: nie ma profesjonalnych graczy, graczami są amatorzy, którzy za grę nie otrzymują zapłaty, a poza boiskiem wykonują inne zwyczajne zawody. 


Mecz faktycznie bardzo dynamiczny, nawet przyjemnie się oglądało (powtórki na razie nie planuję, bo jednak jest tyle bardziej interesujących mnie rzeczy), ale to, co najbardziej mi się podobało była przerwa. Wtedy dzieci- te ledwo chodzące i te większe, wychodzą na murawę i ćwiczą. Na ulicach można zresztą często zobaczyć dzieciaki z kijem hurley, ale zobaczyć setki  uśmiechniętych dzieci, które świetnie się bawią w przerwie meczu, to zupełnie inne doświadczenie. 


Mieliście kiedyś okazję iść zobaczyć na żywo popularny w innym kraju sport? Czy zdarzyło Wam się odwiedzić jakieś miasto, bo chcieliście zobaczyć jakiś mecz? 


Hurling is supposed to be  the most popular Irish sport. Hurling? What is that? Don’t worry, my reaction few months ago was the same.  

I honestly admit that I’m not that into watching sports. If Nuno really wants me to go with him and watch a football game, I usually give him one condition: there has to be somebody else that won’t be that interested in the game,  so I can talk with him without being given “the look” (you know, the look that your boyfriend gives you when you try to chat with him when he pays the full attention to the game and you just annoy him). But then I am fully aware that sports are an integral part of the culture of any country, and I really try to get to know all the aspects of foreign cultures. So after pub crawling, drinking many pints of Guinness and eating several chowders, I decided it was time to get familiar with Irish national sports. 


You may remember that I already went to see a rugby game (there is even a post to refresh your memory) and back in the sunny days of my expat live in Barcelona, I got a chance (meaning my dad bought tickets for us) to see a game at the famous Camp Nou). It didn’t take long to convince me to go and see a hurling game. Even though I had never heard about this sport before moving to Ireland. I just had to prepare myself before the game = google the basic rules of the game (thank God we live in google and wikipedia era). And during the game I would just ask my Portuguese friends to explain me the basics, as Luis decided to support Galway hurling team, as he missed the spirit of being a fan and the atmosphere of a live game. 


Thanks  to google, I found out that  "hurling is one of the fastest team sports in the world" - (that’s the fact, the ball was thrown so fast that we lost track of it many times during the game, you just have to keep moving your head and remember not to leave your glasses at home as you definitely need them to see the small ball. No idea how one can see the ball when it’s raining). According to some sources, this game dates back more than 2000 years ago. Other useful facts: each team has 15 players, helmets are a must, wooden sticks- called hurleys- tend to break  often during the game, and players can touch the ball with any part of the body. The aim of the game is to throw a ball between goal posts of the opposite team. What I found interesting was that there are no professional players, the players are amateurs who are not paid, and  beyond the field they have just jobs. 

The game was really very dynamic and  fun to watch (which doesn’t mean that I am planning to repeat the experience any time soon, I find other activities more interesting), but what I enjoyed the most was the break. During the break is when children- small and bigger ones, and toddlers that barely can hold the hurley, take over the field and practice. Seeing a kid with a hurley stick is quite a normal view in Ireland, but seeing hundreds of happy kids having fun during a break in a game, was a completely different experience. 


Have you ever had the chance to see a live game of a popular sport in another country? Have you ever visited a city just because you wanted to see a game there? 

Sunday 3 November 2013

Owce w Connemarze/ Sheep in Connemara


Jadąc przez Connemarę spotyka się więcej owiec niż ludzi, dlatego owce pojawiają się już od tytułu postu. Moja siostra planując odwiedziny w Irlandii zażyczyła, żeby ją zawieźć w miejsce, gdzie mogłaby sfotografować słynną zieleń wyspy, najlepiej z owcą w tle, taki typowo pocztówkowy widok. Gdy po Connemarze obwoziliśmy naszych znajomych, to co kilka minut musieliśmy się zatrzymywać, bo przecież owcom na drodze trzeba zrobić zdjęcie, są takie urocze przecież. 


Connemara, obok Klifów Moherowych, to obowiązkowy przystanek dla turystów odwiedzających Zachodnie Wybrzeże. My odwiedziliśmy już ten region kilkakrotnie, na razie tylko samochodem, ale na wiosnę chętnie wybiorę się do parku narodowego i przejdę kilka pieszych tras. Muszę tylko Nuno namówić, po chodzenie po górach to raczej nie jest jego ulubiona rozrywka. Szczególnie w deszczu, a w Connemarze nie sposób prawie tego uniknąć, bo według statystyk można się spodziewać deszczu przez 238 dni w roku. Dla tych, co pogody Irlandzkiej nie znają, małe wyjaśnienie: tu deszcze może padać 15 razy w ciągu dnia, przejaśnia się i pada, pada i wychodzi słońce. 


W Connemarze łatwo się zakochać, jeśli ceni się kontakt z naturą. Bo dla natury tylko warto tu przyjechać. Oczywiście jest kilka turystycznych zabytków (o tym w osobnym poście), ale wypadają one blado w porównaniu z widokami, których człowiek nie umiałby stworzyć. 


Ten czarujący, ale jednocześnie odludny i region przecinają piękne jeziora, góry i bagna. Jeśli się spieszysz, to Connemara nie jest dla ciebie. Tu dominuje brak pośpiechu, cisza i spokój. Czasami słychać tylko świst wiatru lub pobekiwanie owiec. I trzeba tylko jechać przed siebie, gdzie oczy nas poniosą. Jest po prostu pięknie. 

Po więcej zdjęć z Connemary zapraszam na blogowy fanpage. Albo w odwiedziny. 


When you drive through Connemara, you can get the impression that you meet more sheep than people. Well, that’s not the impression, it’s the fact. So don’t think my post title is strange!
When my sister was coming to visit us in Ireland, she told us to take her somewhere where she could take a picture if the famous green of the Emerald island, most preferably with sheep in the background. You get it, a typical postcard view that comes to your mind when you think of Ireland. When we took our friends to show them the Connemara region, we had to stop the car every 5 minutes as sheep were so cute that you just had to take hundreds of photos with sheep and mountains/lake/empty road/ etc. 


Connemara (and Cliffs of Moher), is a must if you visit the Irish west coast. We have already visited the region several times, so far only by car, but I would really like to hike in the national park. Easy peasy, I just have to convince Nuno to walk for few hours in the mountains (as you can imagine it’s not really his thing, as in Portugal they go to the mountains only to swim in the lakes that happen to be in the mountain, you don’t actually walk for hours just for the sake of walking!). And walking in the rain that is, as according to statistics, it’s expected to rain for 238 days a year. For those who are not that familiar with the Irish weather, I owe you a little explanation: here in Ireland, it can rain 15 times per day: it rains, it stops, it rains, the sun comes out, it rains… You get the picture.


It’s easy to fall in love with Connemara (when you are into nature that is, if you prefer the city, Connemara will still capture you with its beauty). You come here for the nature. Of course, there are a few touristic spots (more on that in a separate entry), but they  are nothing when you compare with what Mother Nature created. 


This charming, yet secluded and sometimes unfriendly,  region  is crossed by lakes, mountains and swamps. If you are in a hurry, then you better not come here, as Connemara is not for those who don’t have the time or patience. You have to slow down.. You can hear the silence, where only wind and sheep can be heard. Just drive ahead, in any direction you want. And appreciate the simple beauty of Connemara.

For more pictures visit the blog facebook fanpage. Or visit us and we take you there.

Saturday 2 November 2013

Czyli gdzie byliśmy kiedy nas nie było?


... czyli gdzie byliśmy, kiedy nas nie było...

Nawet nie zauważyłam, kiedy zleciały te miesiące od ostatniego wpisu. Blog się zakurzył, o jego istnieniu przypominały mi tylko anonimowe komentarze spamowe i kilku wiernych czytelników.

Dopadło mnie zwątpienie po co pisać, o czym pisać i dla kogo pisać. Nie do końca udało mi się zwalczyć wątpliwości, chętnie odkryłabym jakąś nową formę pisania, ale zanim mi się to uda, to wrócę i popiszę tutaj :) A jest o czym, bo przecież nie było jeszcze o portugalskim roadtripie, na który zabraliśmy moich rodziców, nie było o odwiedzinach znajomych i rodziny w Irlandii, nie było o naszych wakacjach na Maderze i portugalskim ślubie (ubiegam pytania, nie, nie naszym) czy czerwcowym wypadzie do przepięknego włoskiego regionu Cinque Terre.



A ponieważ irlandzka jesienna pogoda (czytaj: deszcze, opady, deszcze, mokro, wiatr) sprzyja piciu litrów herbaty, to mogę się nią delektować i przy okazji tworzyć posty w ilościach hurtowych (no może z tym nadmiarem to przesadzam, w międzyczasie muszę studiować przecież zasady irlandzkiego ruchu drogowego i przewodnik po moim mega skomplikowanym aparacie fotograficznym, bo wykorzystuję na razie ułamek jego możliwości). Nuno jesienne wieczory wypełnia sobie inaczej, ale od czasu do czasu domaga się wpisów na blogu. Niestety nie znaczy to, że mi pomoże w pisaniu :) Ale ja wracam do blogosfery.






So where we went when we were gone? 

I haven’t even noticed that my last post was written months ago! Time really flies. I have to dust off the blog… and hopefully in few weeks  hundreds of anonymous spam comments will change into comments written by existing readers (as you know comments feed the blog and give me motivation to keep writing). Some faithful readers were asking if we were alive, if we were still in Ireland, to you I owe you the explanation that I was just looking for the reasons why/about what/ for whom I was to write a blog. I would like to reinvent the blog or find another was/place to keep writing, but still haven’t figured out how to do it, so for the time being I will just stick to what I know. So expect a lot of posts, cause when we were gone we visited few nice places, ate nice things and were visited by friends and family. 

Now the big question will be what to describe as first: a Portuguese roadtrip with my parents? Discovering Ireland with friends and family? Our holidays in Madeira and Portuguese wedding (in case you are wondering: no, not ours) or June excursion to the beautiful Italian region of Cinque Terre. 



And because it’s autumn and evenings are really long (and as you can imagine in Ireland, it rains, rains and rains), I can enjoy my cups and cups of tea while writing. Well, don’t expect to get posts every days as I still have to study for the driving test and finally discover all the fancy features of my advanced camera, as I really should not only use the auto options. Nuno has different way of spending his evenings (but I’m not gonna complain about playstation and the games) but he occasionally complain that I stopped writing.  So I am back.