Saturday 28 May 2011

Zaskakujący mieszkańcy Katedry/ Surprising habitants of the cathedral in Barcelona

Katedra w Barcelonie, znana bardziej jako La Seu, poświęcona jest świętej Eulalii i wpasowuje się w atmosferę Dzielnicy Gotyckiej z jej krętymi zaułkami, ciasnymi uliczkami, starymi budynkami. Gotycka, mroczna, imponująca katedra nie mogłaby mieścić się nigdzie indziej, jak w najstarszej części Barcelony. Z zewnątrz, z perspektywy małego placyku, na którym często odbywa się jakiś targ (co optycznie jeszcze go pomniejsza), katedra nie robi piorunującego wrażenia, ale gdy wchodzimy do ciemnego i mrocznego wnętrza, czujemy jej potęgę.




Jednak to krużganki i wirydarz są dla mnie najciekawszą częścią Katedry. Bowiem gdy z ciemności wychodzimy na wewnętrzne podwórko odkrywamy, że w katedrze mieszkają dość zaskakujący osobnicy- gęsi. Spokojnie sobie pływają, skubią jedzonko, za nic mając turystów. Gęsi jest trzynaście, co symbolizuje wiek patronki katedry, bowiem święta Eulalia miała trzynaście lat, gdy zginęła śmiercią męczeńską, za wiarę chrześcijańską. Białe gęsi od ponad pięciuset lat zamieszkują tropikalny ogród z palmami i drzewkami pomarańczowymi, mieszczący się wśród XIV wiecznych krużganków. I podobno gdyby ich zabrakło, zawaliłaby się katedra a Barcelona przestałaby istnieć.



The cathedral in Barcelona, better known as La Seu, is dedicated to the Saint Eulalia and fits the mysterious atmosphere of the Gothic Quarter with its winding alleys, narrow streets, old buildings. This gothic, dark and amazing cathedral could not be located anywhere else but in the oldest part of Barcelona. From the outside, from the perspective of a small square, which often is a converted into market (which optically diminishes it even more), the cathedral isn’t very impressive, but when you enter the dark and into the dark and gloomy interior, you feel overwhelmed by its magnificence.



Personally I find the cloister and the patio the most interesting part of the Cathedral. When from the dark and cold interior you get out to the inner courtyard, you find yourself not only in the sunny cloister, but you also get surprised by unusual habitants of la Seu, thirteen white geese. They swim calmly in a small pond, behave naturally, not noticing the tourists. There are thirteen geese, the number corresponds to the age of Saint Eulalia, the patron of the cathedral, when she was martyred, tortured and finally cruelly killed. White geese have been living in a small tropical garden with palm and orange trees, that is located among the XIV century cloister. And according to a legend, the cathedral would collapse and Barcelona would disappear, if the geese are not present in the cathedral.

Sunday 22 May 2011

Zamiast wyborów, plażowanie/ Choosing a beach over elections

Dzisiaj w Hiszpanii gorąca atmosfera, atmosfera lokalnych wyborów. My jednak postanowiliśmy w tę wyjątkowo ciepłą niedzielę zapoczątkować sezon plażowy. Wczoraj zakupiliśmy krem do opalania z filtrem 50 (!), bo przy mojej polskiej bladości nie chciałam po kilku godzinach na słońcu przybrać koloru krewetki. W drodze do Castelldefels (nie ma tu nic oprócz całkiem przyzwoitej plaży z bezpłatnym Internetem wifi), zatrzymaliśmy się w centrum handlowym, by wyposażyć się w ręczniki plażowe. (na marginesie zaznaczę, że centrum handlowe otwarte w niedzielę to rzadkość w Hiszpanii, więc mieliśmy szczęście). Do tego lekkie gazetki, pyszna tarta ze szparagami i byliśmy gotowi :)



Plażowanie to chyba ulubione zajęcie Nuno, bez plaży nie wyobraża sobie wakacji, lata, życia. Nie powiem, też lubię, gdy moja skóra nabiera lekko brązowego koloru. I coś mi się wydaje, że często będziemy tak spędzać weekendy, może tylko nowe plaże będziemy odkrywać.


On Sunday, in addition to hot weather, we had also a hot atmosphere of municipal elections. Today in Personally, we decided to go to a beach and mark the beginning of a beach season. We were prepared, we bought a sunscreen Cream SPF50, (!) because at this time of the year, after long time without exposing my pale Polish skin to the sun, I didn´t want to look like a shrimp after the first sunbathing. On the way to Castelldefels (there is nothing but a pretty decent wide beach, with free Wi-fi), we stopped at a mall, cause from our beach equipment we were missing beach towels and sun umbrella. We were lucky to find a shopping center opened on Sunday, which is unusual in Spain. But we didn´t have the luck to find any umbrellas there :( A girly magazine, (a one about cars for Nuno), a delicious salty tart with asparagus for lunch, and we were more than ready.


Spending time on a beach is probably the favorite Nuno´s pastime; he can´t imagine holidays without a beach, living in a city with no beach… Well, I also like when my skin is slightly tanned. So now you can imagine that we will spend many weekends this way, discovering new beaches in the region.

Wednesday 18 May 2011

Bez tytułu o Wenecji i urodzinach/ Without a title about Venice and birthday

Brak weny na tytuł, brak weny na posta. Nie wiedziałam nawet, czy ten post powinien tu powstać, bowiem nijak jest związany z tematyką bloga. Ani nie jest o Barcelonie, ani o Kataloni, nawet o Hiszpanii nie będzie słowa. Będzie za to o kolejnych urodzinach spędzonych we Włoszech (czyżby się rodziła jakaś nowa tradycja? Nie miałabym nic przeciwko corocznym wypadom w różne regiony Italii w okolicy 17 maja…). Tym razem padło na Wenecję. Wbrew moim obawom nie było nalotu turystów, jak 4 lata temu, gdy byłyśmy w lipcu z Magdą w Wenecji, podczas naszego miesięcznego osobistego Italy-tour.



Znowu wróciłam zakochana w Wenecji. To miasto ma w sobie coś magicznego, jest tak bajecznie nierealne tak niepodobne to innych miast, w których byłam. Mimo rozpadających się budynków, mimo turystów, mimo zawrotnych cen, mimo kompletnej dezorientacji, to miasto ma w sobie to „coś”. Wenecja to miasto, w którym na nic nie przyda się mapa, na próżno szukać nazw ulic, znajdziemy w większości tylko ponumerowane domy, czasami bez logicznego porządku. Na Rialto albo Pl. Marco można trafić bez większego problemy, bowiem co jakiś czas na jakimś domu znajdziemy drogowskazy.



Zadziwiająco piękne miasto. Miasto zbudowane na 118 wyspach, podzielone na pół przez Canal Grande, który pełni rolę „głównej ulicy”. Most Rialto, Ca d’Oro- to tylko przykłady. Prawdziwe życie jednak zobaczyć można jedynie, gdy skręcimy z turystycznego szklaku w jakąś boczną uliczkę. Porozwieszane nad kanałem pranie, domy już nie tak zadbane, małe osterie wprost zachęcające na zatrzymanie się na jakiś aperitivo. Nie powiem, zawsze byłam fanką włoskiego jedzenia. Tutaj zasmakowałam się w cichetti, włoskich przekąskach, które dla hiszpańskich turystów, którzy jedli tam gdzie my, były odpowiednikiem ichniej szych tapas (i przekonani byli, że wenecjanie je po prostu skopiowali).

Poranki zaczynaliśmy małym kawowym rytuałem, cappuccino i mała tarta de ricotta. Na stojąco. Bowiem ceny przy stoliku były prawie dwukrotnie wyższe niż ceny przy barze (al banco). Lunch to najczęściej panini, calzone czy kawałek pizzy. Po południu w godzinie aperitivo Spitz (koktajl z białego wina, wody gazowanej i w zależności do wyboru z Aperolem lub Campari), do którego podają chipsy czy słone orzeszki.




A potem spacery po Wenecji i chłonięcie piękna tego miasta. I próba utrwalenia tego za pomocą aparatu- Wenecja bowiem jest niezwykle fotogeniczna. Ja niestety miałam tego pecha, że znowu mój nowy aparat odmówił współpracy, drugi raz będę go reklamować w ciągu 5 miesięcy. Zdjęcia na blogu zrobione są sipodem (jest tak cieniutki, że ciągle miałam wrażenie, że wpadnie do jakiegoś kanału) więc jakośc pozostawia do życzenia, nieliczne są z pierwszych godzin pobytu.



Nie skusiliśmy się na przejażdżkę gondolą, ale za to wykupiliśmy całodzienny bilet na transport publiczny, czyli wodnym „tramwajem” i dzięki temu poznaliśmy Wenecję i wyspy z wody. Na marginesie, Wenecja to chyba jedyne europejskie miasto, gdzie bilet dla mieszkańca kosztuje 5 razy mniej niż dla turysty.



Zauroczyła mnie wyspa Burano, na której wcześniej z braku czasu nie miałam okazji być. Niesamowicie kolorowe domki wyglądały, jakby wyjęte z bajki lub z kreskówki dla dzieci. Różowe, czerwone, fioletowe, niebieskie, żółte. Ich kolor nie zależy jednak od właścicieli, którzy nie mogą zmienić ich barwy.



Aparat nie był jedynym negatywnym aspektem weekendowej eskapady do Włoch. Pogoda w niedzielę nam nie dopisała, padało od rana do wieczora, czego rezultatem były moje przesiąknięte balerinki i konieczność kupienia parasola. A raczej dwóch. Przyjechaliśmy wyposażeni w mały składany parasol, który jednak został przez włoski powiew wiatru zniszczony, wytargowaliśmy kolejny mały, składany made-in-china od jakiegoś ulicznego sprzedawcy. Ten jednak również nie wytrzymał na wietrze i musieliśmy zainwestować w duży i porządny.



Mimo tych małych minusów (i wysokich cen wszystkiego), Nuno tak się podobało miasto, że zamierza za kilka lat tam powrócić. Czas tylko pokaże, czy i mnie czeka do trzech razy sztuka w Wenecji…



Lack of inspiration for the title, lack of inspiration for the post... I wasn´t even sure whether to write it, as it has nothing to do with the title of the blog. There is not a word about Barcelona, Catalunya, I don´t even mention Spain. Anyway, I decided to write about another birthday I spent in Italy (last year I celebrated it in Rome. Maybe this should become a new tradition? I wouldn´t mind to spend few days in Italia around 17th of May...) This year we picked Venice. For my surprise it wasn´t so full of turist as in July four years ago when I was there with Magda, during our monthly personal tour across Italy.



I once again I came back in love with Venice. This city has something magical, it's so strangely unreal, so different from all the cities I have been in. Despite rundown buildings that are desperate for renovation, despite the tourists, despite exaggerated prices, despite a complete disorientation, this city has that "something" that attracts me.



Venice is a city when you don´t need a map, where you can look in vain for name of the streets, as what you find on the houses ate just numbers. But to Rialto or Placa de San Marco you can get without getting lost, as on many buildings you can find directions.
Amazingly beautiful city. The city that is built on 118 islands, divided in half by the Grand Canal, which acts as "main street". Rialto Bridge, the Ca d'Oro-are only examples of real gems of architecture. Real life, however,you can see when you make a detour from the touristic route into some small, narrow street, maybe not so clean, with laundry hanging over a small canal, where locals stopped in some osteria for an apperitivo. And Italian food, just delicious. Here you can try cichetti, small snacks, which, for the Spanish tourists (who happen to eat at the same osteria as us) was simply a copy of taps and were convinced that the Venetians simply copied them.


Every morning we had a small ritual of drinking a cappuccino and a small tart de ricotta. Standing. The prices at the table were nearly twice as highas the prices at the bar (al banco). For lunch we usually eat panini, calzone or slice of pizza. In the afternoon we copied the aperitivo time from the Italian, and ordered Spritz (cocktail with white wine, sparkling water and, depending on the choice, Aperol or Campari), which were accompanied with chips or peanuts.




And then walking and admiring the city, trying to catch the atmosphere and beauty of Venice. I tried to capture it all with my camera, as Venice is extremely photogenic. Unfortunately, on the very first day my cam, once again, stopped working in the worst moment. So the photos in this post are either taken with my ipod (which is so slim that I had the impression it falls into water) so the quality isn’t the best, few are from the first hours when my cam was stil working.


We had to skip a “romantic” ride on gondola for financial reasons, instead we bought a 12 hour ticket for public transport, and public transport in Venice means on water. That is how, without spending money on a gondola, we had the chance to see another side of Venice seen from water perspective and the islands. Speaking of prices, I think that Venice is probably the only European city where the ticket for a Venetian costs 5 times less than for a tourist.



As previously I spent only one day in Venice, only this time I had the chance to see the island. I was captivated by the charm of Burano. Its colorful houses look as if taken out of a fairy tale or a children's cartoon. Pink, red, purple, blue, yellow. What is interesting is the fact that owners can´t change the color of their house without the city hall approval.


The camera was not the only negative aspect of the weekend escapade to Italy. The weather on Sunday was another minus, it was raining the whole day, and as result my ballerinas were all soaked in the evening and we need to buy an umbrella. Or to be more précised, two. We already brought one with us, but as it was this cheap Chinese one it was destroyed by Italian wind in the first 15 minutes.
We bargained with a street vendor and bought another small one, made-in-china of course. This one wasn´t more resistant than its predecessor and lasted only one hour. So we had to invest and buy a bigger and more reliable one.


Despite these small drawbacks (and high prices for everything), Nuno liked the city so much he intends to go back there someday in the future. And only time will tell if there is the three times luck in Venice for me...

Saturday 28 May 2011

Zaskakujący mieszkańcy Katedry/ Surprising habitants of the cathedral in Barcelona

Katedra w Barcelonie, znana bardziej jako La Seu, poświęcona jest świętej Eulalii i wpasowuje się w atmosferę Dzielnicy Gotyckiej z jej krętymi zaułkami, ciasnymi uliczkami, starymi budynkami. Gotycka, mroczna, imponująca katedra nie mogłaby mieścić się nigdzie indziej, jak w najstarszej części Barcelony. Z zewnątrz, z perspektywy małego placyku, na którym często odbywa się jakiś targ (co optycznie jeszcze go pomniejsza), katedra nie robi piorunującego wrażenia, ale gdy wchodzimy do ciemnego i mrocznego wnętrza, czujemy jej potęgę.




Jednak to krużganki i wirydarz są dla mnie najciekawszą częścią Katedry. Bowiem gdy z ciemności wychodzimy na wewnętrzne podwórko odkrywamy, że w katedrze mieszkają dość zaskakujący osobnicy- gęsi. Spokojnie sobie pływają, skubią jedzonko, za nic mając turystów. Gęsi jest trzynaście, co symbolizuje wiek patronki katedry, bowiem święta Eulalia miała trzynaście lat, gdy zginęła śmiercią męczeńską, za wiarę chrześcijańską. Białe gęsi od ponad pięciuset lat zamieszkują tropikalny ogród z palmami i drzewkami pomarańczowymi, mieszczący się wśród XIV wiecznych krużganków. I podobno gdyby ich zabrakło, zawaliłaby się katedra a Barcelona przestałaby istnieć.



The cathedral in Barcelona, better known as La Seu, is dedicated to the Saint Eulalia and fits the mysterious atmosphere of the Gothic Quarter with its winding alleys, narrow streets, old buildings. This gothic, dark and amazing cathedral could not be located anywhere else but in the oldest part of Barcelona. From the outside, from the perspective of a small square, which often is a converted into market (which optically diminishes it even more), the cathedral isn’t very impressive, but when you enter the dark and into the dark and gloomy interior, you feel overwhelmed by its magnificence.



Personally I find the cloister and the patio the most interesting part of the Cathedral. When from the dark and cold interior you get out to the inner courtyard, you find yourself not only in the sunny cloister, but you also get surprised by unusual habitants of la Seu, thirteen white geese. They swim calmly in a small pond, behave naturally, not noticing the tourists. There are thirteen geese, the number corresponds to the age of Saint Eulalia, the patron of the cathedral, when she was martyred, tortured and finally cruelly killed. White geese have been living in a small tropical garden with palm and orange trees, that is located among the XIV century cloister. And according to a legend, the cathedral would collapse and Barcelona would disappear, if the geese are not present in the cathedral.

Sunday 22 May 2011

Zamiast wyborów, plażowanie/ Choosing a beach over elections

Dzisiaj w Hiszpanii gorąca atmosfera, atmosfera lokalnych wyborów. My jednak postanowiliśmy w tę wyjątkowo ciepłą niedzielę zapoczątkować sezon plażowy. Wczoraj zakupiliśmy krem do opalania z filtrem 50 (!), bo przy mojej polskiej bladości nie chciałam po kilku godzinach na słońcu przybrać koloru krewetki. W drodze do Castelldefels (nie ma tu nic oprócz całkiem przyzwoitej plaży z bezpłatnym Internetem wifi), zatrzymaliśmy się w centrum handlowym, by wyposażyć się w ręczniki plażowe. (na marginesie zaznaczę, że centrum handlowe otwarte w niedzielę to rzadkość w Hiszpanii, więc mieliśmy szczęście). Do tego lekkie gazetki, pyszna tarta ze szparagami i byliśmy gotowi :)



Plażowanie to chyba ulubione zajęcie Nuno, bez plaży nie wyobraża sobie wakacji, lata, życia. Nie powiem, też lubię, gdy moja skóra nabiera lekko brązowego koloru. I coś mi się wydaje, że często będziemy tak spędzać weekendy, może tylko nowe plaże będziemy odkrywać.


On Sunday, in addition to hot weather, we had also a hot atmosphere of municipal elections. Today in Personally, we decided to go to a beach and mark the beginning of a beach season. We were prepared, we bought a sunscreen Cream SPF50, (!) because at this time of the year, after long time without exposing my pale Polish skin to the sun, I didn´t want to look like a shrimp after the first sunbathing. On the way to Castelldefels (there is nothing but a pretty decent wide beach, with free Wi-fi), we stopped at a mall, cause from our beach equipment we were missing beach towels and sun umbrella. We were lucky to find a shopping center opened on Sunday, which is unusual in Spain. But we didn´t have the luck to find any umbrellas there :( A girly magazine, (a one about cars for Nuno), a delicious salty tart with asparagus for lunch, and we were more than ready.


Spending time on a beach is probably the favorite Nuno´s pastime; he can´t imagine holidays without a beach, living in a city with no beach… Well, I also like when my skin is slightly tanned. So now you can imagine that we will spend many weekends this way, discovering new beaches in the region.

Wednesday 18 May 2011

Bez tytułu o Wenecji i urodzinach/ Without a title about Venice and birthday

Brak weny na tytuł, brak weny na posta. Nie wiedziałam nawet, czy ten post powinien tu powstać, bowiem nijak jest związany z tematyką bloga. Ani nie jest o Barcelonie, ani o Kataloni, nawet o Hiszpanii nie będzie słowa. Będzie za to o kolejnych urodzinach spędzonych we Włoszech (czyżby się rodziła jakaś nowa tradycja? Nie miałabym nic przeciwko corocznym wypadom w różne regiony Italii w okolicy 17 maja…). Tym razem padło na Wenecję. Wbrew moim obawom nie było nalotu turystów, jak 4 lata temu, gdy byłyśmy w lipcu z Magdą w Wenecji, podczas naszego miesięcznego osobistego Italy-tour.



Znowu wróciłam zakochana w Wenecji. To miasto ma w sobie coś magicznego, jest tak bajecznie nierealne tak niepodobne to innych miast, w których byłam. Mimo rozpadających się budynków, mimo turystów, mimo zawrotnych cen, mimo kompletnej dezorientacji, to miasto ma w sobie to „coś”. Wenecja to miasto, w którym na nic nie przyda się mapa, na próżno szukać nazw ulic, znajdziemy w większości tylko ponumerowane domy, czasami bez logicznego porządku. Na Rialto albo Pl. Marco można trafić bez większego problemy, bowiem co jakiś czas na jakimś domu znajdziemy drogowskazy.



Zadziwiająco piękne miasto. Miasto zbudowane na 118 wyspach, podzielone na pół przez Canal Grande, który pełni rolę „głównej ulicy”. Most Rialto, Ca d’Oro- to tylko przykłady. Prawdziwe życie jednak zobaczyć można jedynie, gdy skręcimy z turystycznego szklaku w jakąś boczną uliczkę. Porozwieszane nad kanałem pranie, domy już nie tak zadbane, małe osterie wprost zachęcające na zatrzymanie się na jakiś aperitivo. Nie powiem, zawsze byłam fanką włoskiego jedzenia. Tutaj zasmakowałam się w cichetti, włoskich przekąskach, które dla hiszpańskich turystów, którzy jedli tam gdzie my, były odpowiednikiem ichniej szych tapas (i przekonani byli, że wenecjanie je po prostu skopiowali).

Poranki zaczynaliśmy małym kawowym rytuałem, cappuccino i mała tarta de ricotta. Na stojąco. Bowiem ceny przy stoliku były prawie dwukrotnie wyższe niż ceny przy barze (al banco). Lunch to najczęściej panini, calzone czy kawałek pizzy. Po południu w godzinie aperitivo Spitz (koktajl z białego wina, wody gazowanej i w zależności do wyboru z Aperolem lub Campari), do którego podają chipsy czy słone orzeszki.




A potem spacery po Wenecji i chłonięcie piękna tego miasta. I próba utrwalenia tego za pomocą aparatu- Wenecja bowiem jest niezwykle fotogeniczna. Ja niestety miałam tego pecha, że znowu mój nowy aparat odmówił współpracy, drugi raz będę go reklamować w ciągu 5 miesięcy. Zdjęcia na blogu zrobione są sipodem (jest tak cieniutki, że ciągle miałam wrażenie, że wpadnie do jakiegoś kanału) więc jakośc pozostawia do życzenia, nieliczne są z pierwszych godzin pobytu.



Nie skusiliśmy się na przejażdżkę gondolą, ale za to wykupiliśmy całodzienny bilet na transport publiczny, czyli wodnym „tramwajem” i dzięki temu poznaliśmy Wenecję i wyspy z wody. Na marginesie, Wenecja to chyba jedyne europejskie miasto, gdzie bilet dla mieszkańca kosztuje 5 razy mniej niż dla turysty.



Zauroczyła mnie wyspa Burano, na której wcześniej z braku czasu nie miałam okazji być. Niesamowicie kolorowe domki wyglądały, jakby wyjęte z bajki lub z kreskówki dla dzieci. Różowe, czerwone, fioletowe, niebieskie, żółte. Ich kolor nie zależy jednak od właścicieli, którzy nie mogą zmienić ich barwy.



Aparat nie był jedynym negatywnym aspektem weekendowej eskapady do Włoch. Pogoda w niedzielę nam nie dopisała, padało od rana do wieczora, czego rezultatem były moje przesiąknięte balerinki i konieczność kupienia parasola. A raczej dwóch. Przyjechaliśmy wyposażeni w mały składany parasol, który jednak został przez włoski powiew wiatru zniszczony, wytargowaliśmy kolejny mały, składany made-in-china od jakiegoś ulicznego sprzedawcy. Ten jednak również nie wytrzymał na wietrze i musieliśmy zainwestować w duży i porządny.



Mimo tych małych minusów (i wysokich cen wszystkiego), Nuno tak się podobało miasto, że zamierza za kilka lat tam powrócić. Czas tylko pokaże, czy i mnie czeka do trzech razy sztuka w Wenecji…



Lack of inspiration for the title, lack of inspiration for the post... I wasn´t even sure whether to write it, as it has nothing to do with the title of the blog. There is not a word about Barcelona, Catalunya, I don´t even mention Spain. Anyway, I decided to write about another birthday I spent in Italy (last year I celebrated it in Rome. Maybe this should become a new tradition? I wouldn´t mind to spend few days in Italia around 17th of May...) This year we picked Venice. For my surprise it wasn´t so full of turist as in July four years ago when I was there with Magda, during our monthly personal tour across Italy.



I once again I came back in love with Venice. This city has something magical, it's so strangely unreal, so different from all the cities I have been in. Despite rundown buildings that are desperate for renovation, despite the tourists, despite exaggerated prices, despite a complete disorientation, this city has that "something" that attracts me.



Venice is a city when you don´t need a map, where you can look in vain for name of the streets, as what you find on the houses ate just numbers. But to Rialto or Placa de San Marco you can get without getting lost, as on many buildings you can find directions.
Amazingly beautiful city. The city that is built on 118 islands, divided in half by the Grand Canal, which acts as "main street". Rialto Bridge, the Ca d'Oro-are only examples of real gems of architecture. Real life, however,you can see when you make a detour from the touristic route into some small, narrow street, maybe not so clean, with laundry hanging over a small canal, where locals stopped in some osteria for an apperitivo. And Italian food, just delicious. Here you can try cichetti, small snacks, which, for the Spanish tourists (who happen to eat at the same osteria as us) was simply a copy of taps and were convinced that the Venetians simply copied them.


Every morning we had a small ritual of drinking a cappuccino and a small tart de ricotta. Standing. The prices at the table were nearly twice as highas the prices at the bar (al banco). For lunch we usually eat panini, calzone or slice of pizza. In the afternoon we copied the aperitivo time from the Italian, and ordered Spritz (cocktail with white wine, sparkling water and, depending on the choice, Aperol or Campari), which were accompanied with chips or peanuts.




And then walking and admiring the city, trying to catch the atmosphere and beauty of Venice. I tried to capture it all with my camera, as Venice is extremely photogenic. Unfortunately, on the very first day my cam, once again, stopped working in the worst moment. So the photos in this post are either taken with my ipod (which is so slim that I had the impression it falls into water) so the quality isn’t the best, few are from the first hours when my cam was stil working.


We had to skip a “romantic” ride on gondola for financial reasons, instead we bought a 12 hour ticket for public transport, and public transport in Venice means on water. That is how, without spending money on a gondola, we had the chance to see another side of Venice seen from water perspective and the islands. Speaking of prices, I think that Venice is probably the only European city where the ticket for a Venetian costs 5 times less than for a tourist.



As previously I spent only one day in Venice, only this time I had the chance to see the island. I was captivated by the charm of Burano. Its colorful houses look as if taken out of a fairy tale or a children's cartoon. Pink, red, purple, blue, yellow. What is interesting is the fact that owners can´t change the color of their house without the city hall approval.


The camera was not the only negative aspect of the weekend escapade to Italy. The weather on Sunday was another minus, it was raining the whole day, and as result my ballerinas were all soaked in the evening and we need to buy an umbrella. Or to be more précised, two. We already brought one with us, but as it was this cheap Chinese one it was destroyed by Italian wind in the first 15 minutes.
We bargained with a street vendor and bought another small one, made-in-china of course. This one wasn´t more resistant than its predecessor and lasted only one hour. So we had to invest and buy a bigger and more reliable one.


Despite these small drawbacks (and high prices for everything), Nuno liked the city so much he intends to go back there someday in the future. And only time will tell if there is the three times luck in Venice for me...