Tak jak pisałam poprzednio, pierwsza wizyta już za nami. Barcelona jest na tyle interesującym miastem, że spodziewamy się wielu wizyt w naszym grafiku, szczególnie weekendowym. Do Bukaresztu tylko Celina się odważyła przylecieć, a Kasia z Kubą wybrali się w objazdówkę po Rumunii (też odważnie) i zatrzymali się na kilka nocy u mnie. Rodziców nie dało się namówić, Magda miała dużo pracy pod koniec studiów, a dla reszty znajomych stolica Rumunii nie była na tyle interesującym celem podróży.
Barcelona, wprost przeciwnie. Pierwszy wypróbował naszą kanapę współlokator z czasów studenckich Nuno, Rodriguez, który aktualnie mieszka w Madrycie, więc pewnie rewizyta będzie mieć miejsce (przy okazji odwiedzę też Weronikę). Nasz gość przyleciał późną porą w piątek, więc tego dnia zostaliśmy w domu, poszłam wcześniej spać, żeby się chłopaki mogli nagadać.
Na sobotę zaplanowaliśmy zwiedzanie. Żeby dostać się do stacji Ferrocariles (podmiejskie linie kolejowe) musieliśmy przedostać się przez zatłoczony Passeig de Francesc Macià, na którym odbywał się targ z okazji Fira San Galderic, o którym to pisałam we wcześniejszym poście i w którym to uczestniczyło całe miasto. Przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie.
Dojechaliśmy do centrum Barcelony, stacja ferrocariles znajduje się dokładnie tam, gdzie zaczyna się La Rambla lub Las Ramblas (liczba mnoga bierze się stąd, że Rambę tworzy ciąg kilku ulic: Rambla de Canaletes, Rambla dels Estudis, Rambla de Sant Josep, Rambla dels Caputxins oraz Rambla de Santa Monica). Jest to jedno z najpopularniejszych miejsc w Barcelonie, które tętni życiem o każdej porze dnia i nocy. Na Ramblas królują mimowie, wszelkiej maści artyści, którzy prześcigają się w oryginalnych pomysłach na przebrania. To tutaj świętuje się zwycięstwa FC Barcelony. Tutaj też trzeba uważać na kieszonkowców, dla których to wprost idealna miejsce na łowy.
Oto kilka zdjęć ulicy, o której Federico Garcia Lorca, hiszpański poeta powiedział: "Rambla to jedyna ulica na świecie, która mogłaby nie mieć końca".
Na Ramblas znajduje się także jedno z moich ulubionych miejsc, prawdziwa uczta dla zmysłów, czyli Mercat de la Boqueria (czyli targ, bazar, który ma nawet swoją stronę internetową). Pięknie zaaranżowane stragany, z egzotycznymi owocami, które są w Polsce zupełnie nieznane, świeże owoce morza, które się jeszcze ruszają, wędliny i sery, a do tego natłok turystów. Niestety jest to miejsce turystycznie nastawione (widać to między innymi po przygotowanych gotowych sałatkach owocowych, czy sokach), ale mimo tego je uwielbiam. Choć zakupy lepiej robić w innym miejscu, zdecydowanie tańszym, ale tutaj trzeba koniecznie wstąpić (a Boqueria pewnie napiszę jeszcze nieraz, bo miejsce to zasługuje na osobnego posta co najmniej).
Kolejnym punktem naszego spaceru był port a potem spacer nabrzeżem. Pogoda, jak widać dopisywała, bo choć październik, to wielu turystów (typowaliśmy, że byli z Wysp) ubranych było dość skąpo.
W Hiszpanii z reguły jada się dość skąpe śniadania, obowiązkowo na słodko, tak więc po takim spacerze zaczęliśmy myśleć o lunchu. Nuno bardzo chciał iść do jakiejś knajpy serwującej tapas z Galicji, które znalazł w przewodniku, ale miejsce albo nie istnieje, albo nie mogliśmy go znaleźć. Na szczęście po drodze przyuważyliśmy restaurację brazylijską, w której to ostatecznie zjedliśmy feijoadę i picanhę, do tego świeżo wyciśnięty sok z mango albo guarana. Nuno jeszcze zmieścił deser, choć jego mina wskazuje, że kosztowało go sporo, żeby go zjeść do końca. Jako że z dań Brazylijskich jadłam wcześniej picanhę (śmiesznie spolszczać jest nazwy dań w innych językach), tym razem skusiłam się na feijoadę, jedno z popularniejszych dań kuchni brazylijskiej, którą serwuje się w ryżem, farofa (jadalny maniok, korzeń z lasów tropikalnych, wymieszany z mąką kukurydzianą i olejem), czarną fasolą. Picanha to nic innego jak wołowina grillowana na sposób brazylijski. Jedzenie pyszne, a porcje solidne, na pewno więc tam jeszcze wrócimy.
Żeby spalić kalorie przeszliśmy się na Passeig de Gràcia, żeby podziwiać architekturę Gaudiego.
Wieczorem były jakieś niesamowicie ważne mecze (liga portugalska + hiszpańska), które koniecznie trzeba było obejrzeć. A potem salimos de copas, czyli na drinka. Mieliśmy jechać do Barcelony, ale byliśmy za zmęczeni, więc postanowiliśmy odkryć nocne życie Rubi. Rodriguez podsumował, że poszliśmy do BARU, jedynego otwartego chyba o tej porze miejsca w całym Rubi i choć towarzystwo i muzyka odbiegały od naszych gustów, bawiliśmy się całkiem nieźle.
W niedzielę dalszy ciąg zwiedzania, czyli Parc Guell, który znany jest z filmów Smak życia albo Vicky Cristina Barcelona. Z tą różnicą, że na filmach nigdy nie ma tłumu turystów, którzy okupują sławną ławkę.
Nuno wyszukał restaurację polską, która miała się znajdować niedaleko, ale niestety została już zastąpiona przez jakąś knajpę brazylijską, więc N. pozostał niepocieszony, bo nie mógł zaspokoić swojej tęsknoty za pierogami. Próbowaliśmy znaleźć inne miejsca z kuchnią polską, ale wygląda, że się żadna nie ostała. Pozostaje wyprawa do sklepu z polską żywnością i kupienie pewnie mrożonych pierogów i upieczenie szarlotki.
As I mentioned in my previous post, we already had our first visitor. Barcelona is such an interesting city that we expect many people to come to visit us (depending where they are from, we expect some small gifts, like żubrówka, beirão,or others). It is nice to have friends over for a change, as only Celina was brave enough to visit me in Bucharest, and Kasia with Kuba stopped by when they were on their trip around Romania (also brave escapade). I couldn’t persuade my parents to visit me (well, truth to be told, my mum promised to visit me during spring time, I just left before I could see if she would come), Magda was overloaded with work before graduation, and for the rest, Bucharest didn’t seem to be an interesting destination.
Barcelona, on the contrary, is an attractive city. So this weekend, we had our first guest to try out of our sofa is comfortable enough- Nuno’s ex roommate from the university residency, Rodriguez, who leaves in Madrid so we probably return a visit one day (and I would have a chance to meet with Weronika, who decided to stay there after here Erasmus had finished). He arrived late at night on Friday, so we stayed at home, I even went to bed earlier, so the boys could chat.
On Saturday, we went sightseeing. Getting to the station of Ferrocariles (suburban railway) was a challenge, as we had to get through very crowded Passeig de Francesc Macia where there was a big market, with numerous stands, as it was Fira San Galderic (I wrote about it in the previous post). It looked as if the whole city participated in the event.
Finally, we reached our destination- Pl. Catalunya, where La Rambla begins, or Las Ramblas, as la Rambla is created with several streets: the Rambla de Canaletes, the Rambla dels Estudis, the Rambla de Sant Josep, the Rambla dels Caputxins, and the Rambla de Santa Monica. It is one of the most popular places in Barcelona, always crowded with tourists from all over the world, this street is vibrant and fascinating, at any time- night or day. La Rambla is an ideal place for all sort of artists, one outdoing another when it comes to original ideas for their costumes. It is here where FC Barcelona’s fans celebrate victories of their club. It is here where you have to stay alert all the time, as it is a perfect place for pickpockets.
Here are some photos of the street, of which Federico Garcia Lorca, Spanish poet, said: "The Rambla is the only street in the world, which could never end."
One of my favorites spots is also located on Rambla. Mercat de la Boqueria, a market that has its own web site http://www.boqueria.info/). It is a feast for the senses, you are just amazed with All those colours, smells, shapes. You are overwhelmed by the colourful market stands with exotic fruits that you don’t even know the name, as they are unknown in your country, you are surprised to see such a variety of seafood, that is still moving as it is that fresh... Unfortunately, it is a very touristic place, but hasn’t lost all of its charm. All those nicely arranged stalls, those readymade fruits salads and fruits juices...Of corse, you buy the groceries elsewhere, at much lower price, but it is the place that is a must-see during any tour in Barcelona. I probably will write about Boqueria many times on this blog, this place deserves a separate post.
We continued with our walk, we reached the the Christopher Columbus monument and the port. The weather was really nice, as you can see, with many tourists (we were guessing they were from UK) were sunbathing.
In Spain, you don’t eat much for breakfast (and it is always sth sweet), so after such a walk, all we could think of was a lunch. Nuno found in his guide some bar serving tapas from Galicia, but either the place doesn’t exist anymore, or we couldn’t find it. Fortunately, we passed by a small Brazilian place, where we decided to almocar (lunch).We decided to order feijoada and picanha, freshly squeezed mango juice and guarana. Nuno was even able to eat dessert, Rodriguez and me, just passed on dessert. For those who are not familiar with Brazilian cuisine (I had some contact with it in Portugal), feijoada is one of the most popular dish (according to wikipedia: The Brazilian feijoada is prepared with black turtle beans, with a variety of salted pork and beef products, such as salted pork trimmings (ears, tail, feet), bacon, smoked pork ribs, at least two types of smoked sausage and jerked beef (loin and tongue), it is served with rice, farofa (lightly roasted coarse cassava flour), black beans.
Food was delicious, we were so full afterwards, but we know we will definitely return there one day.
To burn the calories we walked till Passeig de Gracia to admire two buildings designed by Gaudi.
At night there were some extremely important matches (Portuguese and Spanish league), that guy just had to watch. And then salimos de copas, meaning we went out. We were to go to Barcelona, but we were just too tired, so we decided to explore the night life of Rubi. Rodriguez concluded that we went to the bar, as it was the only place open at this hour and while the company and the music were little strange, we still had fun.
On Sunday, sightseeing part two, we went to Parc Guell, which seems to be director’s favourit spot of the city, you may have seen it in “L’auberge espagnole” or lately in “Vicky Cristina Barcelona”. The only difference is that in the movies it is never crowded, and in reality there is always a crowd of tourists who are occupying the famous bench.
Nuno craved for Polish food, he even googled a Polish restaurant that was close to the Park, but unfortunately it has been turned into a brasilian bar. We tried to find another Polish place, but it seems that all are closed, so we have to go to a Polish store to buy some pierogi (probably frozen) so that Nuno can have his dose of Polish food for some time. And I have no choice but to bake a szarlotka.
No comments:
Post a Comment